galeria zdjęć z Niemiec: http://www.facebook.com/media/set/?set=a.10150358717089073.401511.555969072&l=886c05bdec&type=1

galeria zdjęć z Indii: http://www.facebook.com/media/set/?set=a.10150242806114073.366015.555969072&l=363fc7b216

piątek, 9 maja 2014

Malta 2014



Po półtora roku posuchy wyjazdowej w końcu udało się udać na urlop. W międzyczasie zmieniły się nieco warunki, tzn. na świecie pojawiła się Helenka. Fakt ten zmienił moje życie o 180 stopni i znacząco wpłynął na to, na co zwracam uwagę podczas wojaży i co będę opisywała. 

Lotnisko
Tegoroczną przedłużoną Majówkę spędziliśmy na Malcie. Wybór miejsca był ściśle związany z obecnymi zamiłowaniami mojego męża (nurkowanie) i planami stowarzyszenia, z którym swoje hobby uprawia.

Wyjechaliśmy 29 kwietnia i, ku mojemu zdziwieniu, udało się dotrzeć bezproblemowo! Moja,  prawie 7 miesięczna, córka Helenka okazała się twardzielem! Najpierw spędziliśmy 3,5h w aucie jadąc z Łodzi do Wrocławia (z krótką przerwę na karmienie i sprzątanie po ‘ulewce’), później lotnisko i odprawa. Poszło w miarę sprawnie. Miałam dwie butle z płynami (herbatka uspokajająca i woda) plus 0,5l mineralki i wszystko przeszło przez kontrolę. Nawet udało się złożyć wózek na tyle, żeby zmieścił się w prześwietlaczu.

Do samolotu mieliśmy specjalną asystę pracownika obsługi, który zabrał nas na płytę lotniska  windą, żebyśmy nie musieli nosić wózka po schodach. Miły gest.

W samolocie przy starcie Helcia była trochę niespokojna ale regularnie dostawała wodę do picia, żeby jej się uczy odtykały. Dzięki temu cały lot (2,5h) grzecznie minął. Helenka się przespała na stolikach do jedzenia (dzięki Motyla za dobre rady! ;))  a później grzecznie się bawiła zaczepiając współpasażerów.

Z lotniska, wypożyczonymi samochodami, pojechaliśmy na kwaterę. I tu był mały problem. Mieliśmy zarezerwowany fotelik dla półrocznego dziecka, a na miejscu się okazało, że to raczej dla starszego niemowlaka, bo się go wpinało przodem do kierunku jazdy. Miał wprawdzie nakładkę dla maluchów, żeby pozycje półleżącą zrobić, ale jakoś tak bez przekonania Małą wpinałam. Dodatkowo samochód, którym jechaliśmy miał pasy tylko na jednym siedzeniu, poza siedzeniem kierowcy… Wyboru, gdzie posadzić Helcię, nie było, więc jechała obok kierowcy. Na szczęście dziecku spodobał się nowy styl jazdy, a i żadnych sytuacji niebezpiecznych nie było (pomimo jazdy po przeciwnej stronie – na Malcie obowiązuje ruch lewostronny).

Po 10 godzinach w podróży dotarliśmy do miasteczka docelowego – Bugibba. Apartamenty Winston, wzorowane na późnym PRL-u, pozwoliły nam się poczuć jak w domu. Łóżeczko dziecięce, zgodnie z rezerwacją otrzymaliśmy, ale właściciel postanowił zbadać naszą czujność. Podczas umieszczania sprzętu w pokoju najwyraźniej obluzował się materacyk i Helcia przy pierwszej próbie uśpienia niemal spadła na posadzkę… Na szczęście wrodzony refleks pozwolił uniknąć katastrofy, a łóżeczko szybko udało się naprawić. Drugą niespodzianką była woda w kranie. Nieświadoma nakarmiłam dziecko mlekiem na tej wodzie dwukrotnie w nocy. Podczas przygotowywania porannej herbaty okazało się, że woda jest  odsalaną wodą morską... Niestety proces chyba nie do końca był dopracowany, bo  nie dało się tego pić (choć w sumie Helce nie przeszkadzało)! Nie mniej, żeby zdzierżyć herbatę, do gotowania kupowaliśmy mineralkę.

Bugibba
Pierwszego dnia postanowiłyśmy pozwiedzać Bugibbę i na dzień dobry zaliczyłyśmy falstart. Tak ładnie słońce świeciło, że Młodą tylko w krótkie body ubrałam na spacer (siebie z resztą też na krótko), a tu taki zimny wiatr, że po paru minutach się wracałyśmy ubrać. Poczułam prawdziwe lato nad Bałtykiem… Drugie wyjście bardziej udane - w sumie ze 3 godziny połaziliśmy. Okolice hotelu całkiem urokliwe. Do wody jakieś 200m a wzdłuż wybrzeża bardzo przyjemny deptak. Jedyny problem był taki, że podczas 7 dniowego wyjazdu udało mi się ze 3 razy wzdłuż i wszerz obejść miejscowość. Cała Malta jest wielkością zbliżona do Łodzi (choć ma niemal o połowę mniej mieszkańców), więc jedna miejscowość jest mniejsza od przeciętnego łódzkiego osiedla…


Jednego dnia pojechaliśmy z grupą nurkujących na drugi koniec wyspy (do Wied iż-Żurrieq). Helcia się ugotowała w foteliku samochodowym, bo tego dnia było akurat gorąco. Po godzinie w samochodzie mogłam ją wyżynać (na szczęście miałam ciuszki na zmianę, wzięte oczywiście na wypadek ‘pawia’). Nurkujący poszli pod wodę, a ja popłynęłam z Helką łodzią motorową do jaskiń z przepiękną błękitną wodą – Blue Grotto (Młoda była przypiętą do mnie w miękkim nosidle). Wrażenia fantastyczne – Helence spodobał się wiatr we włosach! W Wied iż-Żurrieq spędziliśmy cały dzień, a w drodze powrotnej zahaczyliśmy jeszcze o muzeum jaskini (Għar Dalam) i ciekawy port z kolorowymi łódkami (Marsaxlokk). Wspomniane muzeum nazywane Jaskinią Ciemności zlokalizowana jest w południowo wschodniej części wyspy, na przedmieściach miasta Birzebbuga. Dla zwiedzających udostępniono jakieś 70 metrów jaskini, więc był to raczej krótki spacer. Marsaxlokk to niewielka wioska rybacka, morza w zatoce ma przyjemny błękitny kolor, a na powierzchni kołyszą się kolorowe łódki Luzzu. Przeszliśmy portem przez mały targ, zjedliśmy pysznego loda i wyruszyliśmy w podróż do domu. 

Mdina

Innego dnia pojechaliśmy do Mdiny pozwiedzać Stare Miasto. Dojazd na miejsce zajął nam jakieś pół godziny, znalezienie miejsca do parkowania – drugie tyle. Okazało się, że trafiliśmy na festiwal Średniowiecza, stąd te tłumy. Organizatorzy przygotowali mnóstwo atrakcji: inscenizowane bitwy, pokazy iluzjonistów dla dzieci, targ produktów regionalnych etc. Wszystko było ciekawe, a miasteczko samo w sobie niezwykle urokliwe. Niestety specyfika średniowiecznych miast z wąskimi uliczkami, utrudniała trochę przemieszczanie się z się wózkiem, ale daliśmy radę. Przyznam, że podobało mi się, nawet pomimo tych tłumów (od których odwykłam po ponad pół roku na macierzyńskim). 
  

Popeye's Village
Udało nam się również pojechać do wioski PopEye’a (w Anchor Bay). Jest to miejsce, w którym w 1980 roku kręcono film a scenografię zostawili dla turystów. Wioska umiejscowiona jest w urokliwej zatoczce i z daleka robi świetne wrażenie. Z bliska, miejsce jest zdecydowanie atrakcyjne dla dzieciaków, można pochodzić po drewnianych domkach, zrobić sobie zdjęcie z PopEye’m czy obejrzeć teatrzyk. Całość nakręcają dwaj animatorzy, dzięki czemu i dorosłym się nie nudzi.

Ostatniego dnia odwiedziliśmy Ta’Qali gdzie do zwiedzenia były: Muzeum Lotnictwa (6 €), Wioskę Rzemiosła (Crafts Village) i stadion narodowy. Pierwsze, rozmieszczone w 3 hangarach na terenie starego lotniska, jest niewątpliwą atrakcją dla pasjonatów tego sportu. Mnie osobiście wynudziło na śmierć :P We Wiosce Rzemiosła za to można było zobaczyć jak robi się ozdoby ze szkła i oczywiście nabyć kilka souvenirów.




Po 7 radosnych dniach na wyspie wyruszyliśmy do domu. Podróż powrotna  wymęczyła nas kompletnie! Rano następnego dnia  czułam, że zmartwychwstaje, a nie że się budzę… Do Łodzi dotarliśmy o 3 nad ranem. Helenka spała cały lot plus jazdę z Wrocławia, więc o 3 to już wyspana była... 40min ją usypiałam - sama przybijając gwoździa' o łóżeczko… Wracając do podróży - lot mieliśmy o 20:15 - czyli teoretycznie Helka powinna od godziny spać. Oczywiście nie spała, więc jak tylko wystartowaliśmy to dała taki koncert, że cały samolot słyszał... Na szczęście w ciągu kilku min udało się ją uciszyć i zasnęła. Po jakiejś godzinie obudziła ją stewardessa krzycząca przez głośniki o możliwości zostania milionerem po zakupie zdrapki w bardzo atrakcyjnej cenie... No myślałam, że zabije! Znowu parę min ryku i udało się Młodą ululać. Na koniec mały niepokój przy lądowaniu (bo trzeba było Helkę do pionu wziąć - tak to spała na stolikach cały czas) i jak tylko odebraliśmy wózek pod samolotem to już znowu spała. Nie przebudziła się nawet jak ją z wózka do fotelika samochodowego przekładałam.


A teraz kilka uwag  do pakowania dziecka na wyjazd. Walizka Helenki ważyła 20kg, plus jedna sztuka bagażu podręcznego również była dla Młodej. Zdecydowanie przesadziłam z ilością pampersów, zwłaszcza, że mieszkaliśmy nad Carrefourem, gdzie wszystko można by było dokupić (ceny niestety sporo wyższe). Dodatkowo wzięłam paczkę pampków do pływania a ani razu nie weszłyśmy do wody... Niestety temperatura wody nie była zachęcająca a i powietrze średnio ciepłe (ok 20-23st), no i wiało. Za to słońca było dużo. Z racji pogody miałam też dużo za dużo krótkich rękawków. A tak poza tym, to przeprać musiałam tylko ze dwa śliniaki, bo wszystkiego innego mi starczyło. Z mlekiem dla dziecka wycyrklowałam prawie na styk - może ze 4 porcje mi zostały.
Kąpiel w warunkach turystycznych


Dla osób planujących wojaże z niemowlakiem samolotem - dawajcie dzieciom pić w czasie startu to im się uszy będą odtykać. Na pokład można wziąć dużo płynów dla dziecka. W drodze powrotnej miałam 4 butelki dziecięce z wodą/herbatką i pół litrową mineralkę (oczywiście zadeklarowaną dla Młodej, ale sama ją wypiłam :P). Poza tym, stewardessy bez problemu dają wrzątek, żeby mleko zrobić.


Co do Malty jako miejsca turystycznego to mnie jakoś nie zachwyciło. Jest to państwo, jak już wcześniej wspomniałam, 'kieszonkowe'. Poza tym z tego co się dowiedziałam, była całkowicie zniszczona podczas drugiej wojny światowej (choć nie była okupowana) więc do zwiedzania jakoś szalenie dużo miejsc nie ma.

Przemieszczaliśmy się wypożyczonym samochodem (ja robiłam za kierowcę bo tam jest ruch lewostronny a ja kiedyś pół roku w Irlandii mieszkałam) i powiem, że bez nawigacji było ciężko, bo tych dróg tam mnóstwo i jakieś to państwo poszatkowane takie.

Plaże głównie kamieniste, a jak już piaszczystą się trafi to piasek zupełnie nie przypomina naszego ślicznego, żółtego piaseczku znad Bałtyku.

W miasteczku problemem były ok 20 centymetrowe krawężniki i bardzo wąskie chodniki (uciążliwość tego uświadamiasz sobie dopiero jak podróżujesz z wózkiem).

W ogóle to Malta jest zasypana Angolami, którzy tam się 'wakacjują' (podobno milion Anglików rocznie przyjeżdża), w związku z czym wszędzie podają 'fish and chips' a co drugi pub jest w stylu angielskim. Nie udało nam się właściwie jakiejś tradycyjnej kuchni spróbować. Raz byliśmy na lunchu w knajpce i wzięliśmy trzy pozycje z karty przy których było słowo 'Maltese' - dostaliśmy dwie kanapki (bułki z tuńczykiem i z szynką) i makaron z sosem pomidorowym… Po tym przeżyciu poszłam do sklepu rybnego i następnego dnia sama przyrządziłam krewetki. Piwo maltańskie (CISK) przypomina polskiego Żywca i za to wina są godne polecenia (moim faworytem zostało białe wytrawne La Torre).

Generalnie można odpocząć, zaczerpnąć słońca, zmienić rzeczywistość, ale drugi raz bym tam nie pojechała.



Mały orientacyjny cennik:

Zgrzewka mineralnej 6x2litry – 2.15€

Bułki – 0.20€

Mleko 1l – 0.90€

Ser Cheddar 1kg – 9.45€

Jogurt – 1.2-1.8€

Masło 125g – 1.5€

Pomidory 6 szt – 2.5€

Pesto 190g – 1.3€

Pringles – 170g – 1.85€

Torebka jednorazowa/reklamówka – 0.2€

Makaron penne 500g – 0.60€

Cytryna – 0.5€

Słoik kawy Nescafe 100g – 2.68€

Piwo w knajpie – 2€

Piwo w sklepie – 0.5€

Danie w restauracji (kalmary, ośmiornica, ryba dnia) – ok. 15€

Gałka lodów – 1.3€

Cappuccino – 1.6€

wtorek, 18 grudnia 2012

Izrael cz.2



Dzień 5: Stara Jaffa

Jest to położone nieco na południe od Tel Avivu, zabytkowe miasto, którego port pochodzi z czasów przed biblijnych. Cytując za przewodnikiem, jest to miejsce, gdzie wszystko się zaczęło. Gdy wody opadły, po biblijnym potopie, arka Noego osiadła na górze Ararat, skąd najmłodszy syn Noego wypatrzył ładne wzgórze nad zatoką i postanowił się tam osiedlić, nazywając miejsce Jaffa czyli „piękne”. Dzisiejsza Jaffa jest labiryntem krętych uliczek i zaułków otoczonych potężnymi, murowanymi fortyfikacjami. Znaleźć tu można mnóstwo sklepików z rękodziełem (biżuteria, ceramika), kawiarenek oraz restauracji z rybami wyłowionymi przez tutejszych rybaków. Najważniejszym wątkiem religijnym jest tutaj dom Szymona garbarza, w którym przez pewien czas mieszkał św. Piotr. Podobno spotkać tu można pielgrzymów modlących się pod drzwiami owego domu – nam się to nie udało. Generalnie miejsce godne polecenia.
Wieczorem wybraliśmy się na spacer ulicą Dizengoff. Kiedyś mówiło się, że na tej ulicy spotkać można wszystkie ładne dziewczyny z Tel Avivu :) To taka Piotrkowska z czasów świetności dla  tego miasta. Dużo sklepów, butików, kawiarni. Miłe miejsce na wieczór.

Dzień 6: Jerozolima

Brama Damasceńska
Zwiedzenie Jerozolimy w ciągu jednego dnia jest zaledwie 'liźnięciem' jej historii, nie mniej chyba udało nam się dotrzeć do najważniejszych miejsc. Zaczęliśmy od Bramy Damasceńskiej, która jest jednocześnie wejściem do bazaru arabskiego (jakoś mnie to nie zdziwiło). Zawodowo serdeczni sklepikarze nagabują na zakupy w ich sklepie, oczywiście w cenach promocyjnych. Idąc przez rynek doszliśmy do Via Dolorosa – Drogi Krzyżowej. Byliśmy przy stacjach IV, V, VI. Stamtąd udaliśmy się do Bazyliki Grobu Świętego – jest wielka i ma skomplikowany kształt. Ciekawostką jest to, że kościół ten jest własnością kilku wyznań chrześcijańskich, z których każde ma własne kaplice i ołtarze, gdzie odprawiają nabożeństwa w swoim obrządku. Oczywiście przy wejściu spotkać można panów szepczących 'tour guide, tour guide' – gotowych za odpowiednie pieniądze poprowadzić wycieczkę. Wcześniej spotkaliśmy też cinkciarza mamroczącego: szekals, euros, dolars, exchange... :) 
W Bazylice znajduje się Kalwaria (po hebrajsku Golgota), na której ukrzyżowano Jezusa – jest udekorowana z wielkim przepychem, oraz kilka stacji Drogi Krzyżowej: odarcie Jezusa z szat, przybicie do krzyża, śmierć i zdjęcie jego ciała.  Odwiedziliśmy też Grób Pański w głównej rotundzie Bazyliki. Do tego miejsca zawsze są kolejki. Nam szczęśliwie trafiło się może z 5 min czekania. Grób (ówczesna grota) jest bardzo niewielki – wchodzi do niego 4-5 osób, a przed wejściem stoi zakonnik, który po jakiejś minucie od wejścia każe wyjść. Możesz się tylko przeżegnać, bo zdrowaśki już nie zdążysz odmówić.
Byliśmy także w dzielnicy żydowskiej, na ulicy Cardo. Można tu zobaczyć jak zmieniały się granice miasta przez lata. Widać na przykład zewnętrzny fragment murów miasta za króla Ezechiasza. Również tu spotkaliśmy mnóstwo handlarzy, ale uliczki handlowe były szersze – przyjemniejsze. Niezwykłą budowlą w tej części miasta jest Spalony Dom, odkryty przy remoncie  posiadłości zakupionej przez przypadkową osobę.
Najbardziej oczekiwaną częścią dzisiejszej wyprawy była Ściana Płaczu. Nazwa wzięła się z faktu, że od 2000 lat Żydzi przychodzą tu opłakiwać stratę Świątyni Jerozolimskiej. Jest to ok 15 metrowy mur z masywnych, rzeźbionych bloków z czasów Heroda Wielkiego. Tysiące ludzi przybywa tu składać swoje prośby. Jest to jedyne miejsce, jakie spotkaliśmy, gdzie przed wejściem odbywa się kontrola bagażu. Dojście do Ściany jest odrębne dla kobiet i mężczyzn a w punktach informacyjnych dostać można karteczkę i pożyczyć długopis, aby spisać swoje prośby. Następnie podchodzi się do ściany i szuka szparki, gdzie można swój rulonik zatknąć (wbrew pozorom nie jest to takie łatwe). Raz na jakiś czas zmiatane są karteczki, które wypadną, a następnie zakopywane na pobliskim cmentarzu. Nie można ich spalić, bo jest tam wymienione imię Boga.
Widok na Jerozolimę
Krążąc po Starej Jerozolimie widzieliśmy też Kopułę Skały (w złotym kolorze), pod którą znajduje się miejsce, gdzie Abraham miał złożyć w ofierze Izaaka. Pod skałą, w krypcie, podobno zbierają się duchy zmarłych – tam nie zaglądaliśmy. 
Po drodze do domu rzuciliśmy jeszcze okiem na Górę Syjon, Ogrody oliwne, Miasto Dawida i wielką nekropolię, zajmującą Jerozolimę Wschodnią. Prawdę powiedziawszy przydały by się jeszcze ze 2 dni, na zwiedzanie okolicy (lub kilka lat na dogłębne poznanie tych miejsc).




Dzień 7: Dzień lenia

Taboon 
Ktoś tam kiedyś kazał odpoczywać dnia 7-go – więc i my postanowiliśmy leniwie spędzić jeden dzień. Materac wygniataliśmy blisko do południa, a po przyjęciu pozycji wertykalnej poszliśmy na spacer. Kroki swoje skierowaliśmy na Carmel Market – rynek typu 'mydło i powidło' – od koszulek przez owoce i przyprawy, na nożach kuchennych skończywszy. Chodziliśmy i wypatrywaliśmy nowinek, których dotychczas nie spotkaliśmy. Kupiliśmy sobie 'kolczastego owoca' (którego nazwy nie pamiętam) i 'pomarańczowe pomidory' – persymona. Pierwsze było soczyste, słodkie i smakowało jak nic dotychczas, a drugie było raczej mięsiste i mdłe – mi nie zasmakowało. Na rynku spotkaliśmy też babinkę z druzyjskimi plackami, które piekła na półokrągłym wypukłym piecu (rodzaj pieca taboon). Kupiliśmy placek z labanah, za'atarem i sałatką z pietruszki (zawinięty jak tortilla) – był przepyszny! Udało nam się nabyć również świeże figi – smakołyk rzadko dostępny w Polsce, za to bardzo popularny np. w Chorwacji.
Wieczorem poszliśmy na romantyczny spacer brzegiem morza przy zachodzie słońca. Słońce zachodzi tu zupełnie tak jak nad Bałtykiem – tak, wiem, romantyzm nie jest moją mocną stroną... 
Na kolacje zjedliśmy kebaba – w Izraelu jest to rodzaj mięsa mielonego, nadzianego na szpikulec i zrobionego na grillu (taki trochę szaszłyk). Mięso oczywiście podane było w chlebku pita – całkiem smaczne.

Dzień 8: Morze martwe
Kosmiczne krajobrazy

-413m poniżej poziomu morza, najniżej położone miejsce globu. Krajobraz dookoła jest iście księżycowy. Z jednej strony urwiska z lekko czerwonego kamienia, z drugiej skały wapienne i oślepiająca, biała, słona pustynia. Zimą jest tu przyjemnie ciepło – nam się trafiło 28 stopni, przypuszczam, że latem ciężko tu wytrzymać. Plaże są piaszczyste i kamieniste, a woda miała dziwną, oleistą konsystencję i była cieplejsza niż Bałtyk latem. Wyporność była ogromna i po zanurzeniu do pasa, nogi same wystrzeliwały do góry. Niezapomniane uczucie – można leżeć na wodzie i czytać książkę. Woda, w związku z dużą zawartością minerałów, jest trująca. Nie odmówiłam sobie jednak przyjemności polizania palca, żeby sprawdzić jak bardzo jest gorzka :)
Morze Martwe
Prosto z plaży pojechaliśmy do skalnej twierdzy – Masada. W 43r p.n.e. Herod Wielki postanowił wybudować bezpieczne schronienie na wypadek buntu swoich poddanych, w związku z czym powstał skalny pałac 300m. powyżej Morza Martwego. Mówią, że jest to najbardziej malownicze stanowisko archeologiczne w Izraelu, do którego dzisiaj dostać można się kolejką linową, lub wąską Wężową Ścieżką. Z miejscem tym związane są również późniejsze losy Izraela. Podczas żydowskiego powstania przeciwko Rzymowi Masada stała się miejscem zażartego oporu, dzięki czemu jest dziś miejscem pielgrzymek. Legenda głosi, że ostatni obrońcy Masady w obliczu zbliżającego się wroga, zabili najpierw swoje rodziny, później wylosowali dziesięciu, którzy zabili pozostałych, ostatni z nich odebrał życie pozostałym dziewięciu po czym popełnił samobójstwo.


Dzień 9: Betlejem

Zwieńczeniem naszego pobytu w Izraelu zostało Betlejem. Ponieważ jest to teren Autonomii Palestyńskiej, dostać się tam najłatwiej z wycieczką. My zapisaliśmy się na jednodniową wyprawę z Tel Avivu z polskim księdzem (170 szekli od łebka). Pierwszym wyzwaniem była pora wyjazdu: 6 rano, czyli pobudka 4:30... Drugim wyzwaniem było towarzystwo – jak łatwo zgadnąć, byliśmy najmłodszymi uczestnikami wycieczki.
Zwiedzanie zaczęliśmy od mszy na Polu Pasterzy, gdzie Anioł obwieścił pasterzom nowinę o narodzinach Jezusa. Msza odbyła się w niewielkiej grocie, w której kiedyś skrywali się pastuszkowie. Następnie, przez naszego arabskiego kierowcę, zostaliśmy zaprowadzeni do niezwykle konkurencyjnego sklepu z pamiątkami, w którym ceny były przeciętnie dwukrotnie wyższe niż w Jerozolimie... Na szczęście nie daliśmy się na to nabrać, w przeciwieństwie do kilku współtowarzyszy z wycieczki. Kolejnym punktem programu była Grota Narodzenia i Kaplica Żłóbka – małe ciasne pomieszczenia poprzedzone godzinnym staniem w ścisku w kolejce. Na koniec odwiedziliśmy Grotę Mleczną, której nazwa związana jest z legendą. Podobno kiedy Maria karmiła piersią nowo narodzonego Jezusa, na dnie groty rozlało się trochę mleka, które ją zabarwiło całą grotę na mleczny kolor.   

Niestety zwiedzanie Betlejem zakończyło się wizytą w szpitalu w Jerozolimie (nie miałam zaufania do palestyńskich lekarzy). Odłączyliśmy się od wycieczki i taksówką za 20 szekli (a nie 20$ jak zawołał Palestyńczyk na początku) dojechaliśmy do tzw. check point – czyli przejścia granicznego. Mieliśmy niepowtarzalną okazją przyjrzenia się murowi oddzielającemu Izrael i Palestynę z bliska, błądząc przez labirynt ścieżek. Po drugiej stronie wzięliśmy następną taksówkę – kolejne targowanie (które generalnie jest w dobrym tonie, ale trzeba uzbroić się w cierpliwość). Kierowca wąskimi uliczkami przewiózł nas do wskazanego szpitala,  który okazał się małym miasteczkiem. Na początku trudno było zlokalizować Izbę Przyjęć, ale po chwili kluczenia udało się. Pozostało tylko wypełnienie formularza na recepcji (ciekawostką jest  to, że pani recepcjonistka kazała mi wymawiać po kolei moje imię i nazwisko, po czym zapisywała to w języku hebrajskim) i skontaktowanie się z ubezpieczycielem, w celu upewnienia się, że szpital może obciążyć ich kosztami. Konsultacja lekarska na szczęście odbyła się po angielsku i przyznam szczerze, że jakość obsługi w jerozolimskim szpitalu bardzo pozytywnie mnie zaskoczyła. Zrobili mi wszystkie potrzebne badania, obejrzał mnie lekarz i po 3 godzinach byłam jak nowo narodzona. Niestety formalności związane z ubezpieczeniem były na tyle skomplikowane, a minuta połączenia z Polską kosztowna (11zł), że postanowiliśmy zapłacić kartą kredytową (1600 szekli) i będziemy się ubiegać o zwrot kosztów. Wypis ze szpitala jest niestety w większości po hebrajsku (poza skrótowym opisem dolegliwości), więc zastanawiam się jak ubezpieczyciel sobie z tym poradzi.

Dzień 10

Ostatni dzień spędziliśmy w towarzystwie rodziny, kontemplując miło spędzony czas.
Na lotnisku nie mieliśmy żadnych problemów. Kontrola przebiegła sprawnie i szybko (prawdopodobnie dzięki kuzynce, która rozmawiała z nimi po hebrajsku).

Spostrzeżenia
  • Tablice rejestracyjne samochodu są do niego przypisane i nie zmieniają się gdy auto zmienia właściciela – nie ma tzw. rejonizacji widocznej w numerach, więc nie można powiedzieć skąd jest auto odczytując tylko jego blachy;  
  • Za przekroczenie prędkości o 40km/h można stracić prawo jazdy na 30 miesięcy;
  • W wielu knajpkach można kupić gotowane jajka w skorupce, do tego dokupuje się sałatkę i danie gotowe;
  • W niektórych toaletach spotkać można kubełek do wody z uszkami z dwóch stron. Służy on do rytualnego mycia rąk przed modlitwą lub błogosławieństwem. Żydzi polewają prawą i lewą i rękę po 3 razy naprzemiennie.


Jerozolimski rynek
Cennik c.d.
  • arbuz 1kg – 6 szekli
  • świeże figi 1 kg – 25 szekli
  • druzyjski placek z labanie, za'atarem i sałatką – 15 szekli
  • cappucino w kawiarni – 13 szekli
  • czerwony ryż 1kg – 16.50 szekli
  • bilet autobusowy – 6.6 szekli




Ogólne wrażenia

Warto było! Już rozmyślamy kiedy tam wrócić.
Kraj obfituje w atrakcje i zabytki. Wszędzie gdzie się wybierzesz jest coś do zobaczenia.
Ludzie są przyjemni, gościnni i raczej nie narzucający się.
Izraelska zima przypomina chłodniejsze polskie lato (18-23 stopnie, raczej słonecznie).
Kuchnia jest bardzo smaczna.
Niestety jest dość drogo.

PS. Dziękujemy Marioli, Henrykowi i dzieciakom za gorące przyjęcie i polską gościnność w Izraelu!