galeria zdjęć z Niemiec: http://www.facebook.com/media/set/?set=a.10150358717089073.401511.555969072&l=886c05bdec&type=1

galeria zdjęć z Indii: http://www.facebook.com/media/set/?set=a.10150242806114073.366015.555969072&l=363fc7b216

wtorek, 18 grudnia 2012

Izrael cz.2



Dzień 5: Stara Jaffa

Jest to położone nieco na południe od Tel Avivu, zabytkowe miasto, którego port pochodzi z czasów przed biblijnych. Cytując za przewodnikiem, jest to miejsce, gdzie wszystko się zaczęło. Gdy wody opadły, po biblijnym potopie, arka Noego osiadła na górze Ararat, skąd najmłodszy syn Noego wypatrzył ładne wzgórze nad zatoką i postanowił się tam osiedlić, nazywając miejsce Jaffa czyli „piękne”. Dzisiejsza Jaffa jest labiryntem krętych uliczek i zaułków otoczonych potężnymi, murowanymi fortyfikacjami. Znaleźć tu można mnóstwo sklepików z rękodziełem (biżuteria, ceramika), kawiarenek oraz restauracji z rybami wyłowionymi przez tutejszych rybaków. Najważniejszym wątkiem religijnym jest tutaj dom Szymona garbarza, w którym przez pewien czas mieszkał św. Piotr. Podobno spotkać tu można pielgrzymów modlących się pod drzwiami owego domu – nam się to nie udało. Generalnie miejsce godne polecenia.
Wieczorem wybraliśmy się na spacer ulicą Dizengoff. Kiedyś mówiło się, że na tej ulicy spotkać można wszystkie ładne dziewczyny z Tel Avivu :) To taka Piotrkowska z czasów świetności dla  tego miasta. Dużo sklepów, butików, kawiarni. Miłe miejsce na wieczór.

Dzień 6: Jerozolima

Brama Damasceńska
Zwiedzenie Jerozolimy w ciągu jednego dnia jest zaledwie 'liźnięciem' jej historii, nie mniej chyba udało nam się dotrzeć do najważniejszych miejsc. Zaczęliśmy od Bramy Damasceńskiej, która jest jednocześnie wejściem do bazaru arabskiego (jakoś mnie to nie zdziwiło). Zawodowo serdeczni sklepikarze nagabują na zakupy w ich sklepie, oczywiście w cenach promocyjnych. Idąc przez rynek doszliśmy do Via Dolorosa – Drogi Krzyżowej. Byliśmy przy stacjach IV, V, VI. Stamtąd udaliśmy się do Bazyliki Grobu Świętego – jest wielka i ma skomplikowany kształt. Ciekawostką jest to, że kościół ten jest własnością kilku wyznań chrześcijańskich, z których każde ma własne kaplice i ołtarze, gdzie odprawiają nabożeństwa w swoim obrządku. Oczywiście przy wejściu spotkać można panów szepczących 'tour guide, tour guide' – gotowych za odpowiednie pieniądze poprowadzić wycieczkę. Wcześniej spotkaliśmy też cinkciarza mamroczącego: szekals, euros, dolars, exchange... :) 
W Bazylice znajduje się Kalwaria (po hebrajsku Golgota), na której ukrzyżowano Jezusa – jest udekorowana z wielkim przepychem, oraz kilka stacji Drogi Krzyżowej: odarcie Jezusa z szat, przybicie do krzyża, śmierć i zdjęcie jego ciała.  Odwiedziliśmy też Grób Pański w głównej rotundzie Bazyliki. Do tego miejsca zawsze są kolejki. Nam szczęśliwie trafiło się może z 5 min czekania. Grób (ówczesna grota) jest bardzo niewielki – wchodzi do niego 4-5 osób, a przed wejściem stoi zakonnik, który po jakiejś minucie od wejścia każe wyjść. Możesz się tylko przeżegnać, bo zdrowaśki już nie zdążysz odmówić.
Byliśmy także w dzielnicy żydowskiej, na ulicy Cardo. Można tu zobaczyć jak zmieniały się granice miasta przez lata. Widać na przykład zewnętrzny fragment murów miasta za króla Ezechiasza. Również tu spotkaliśmy mnóstwo handlarzy, ale uliczki handlowe były szersze – przyjemniejsze. Niezwykłą budowlą w tej części miasta jest Spalony Dom, odkryty przy remoncie  posiadłości zakupionej przez przypadkową osobę.
Najbardziej oczekiwaną częścią dzisiejszej wyprawy była Ściana Płaczu. Nazwa wzięła się z faktu, że od 2000 lat Żydzi przychodzą tu opłakiwać stratę Świątyni Jerozolimskiej. Jest to ok 15 metrowy mur z masywnych, rzeźbionych bloków z czasów Heroda Wielkiego. Tysiące ludzi przybywa tu składać swoje prośby. Jest to jedyne miejsce, jakie spotkaliśmy, gdzie przed wejściem odbywa się kontrola bagażu. Dojście do Ściany jest odrębne dla kobiet i mężczyzn a w punktach informacyjnych dostać można karteczkę i pożyczyć długopis, aby spisać swoje prośby. Następnie podchodzi się do ściany i szuka szparki, gdzie można swój rulonik zatknąć (wbrew pozorom nie jest to takie łatwe). Raz na jakiś czas zmiatane są karteczki, które wypadną, a następnie zakopywane na pobliskim cmentarzu. Nie można ich spalić, bo jest tam wymienione imię Boga.
Widok na Jerozolimę
Krążąc po Starej Jerozolimie widzieliśmy też Kopułę Skały (w złotym kolorze), pod którą znajduje się miejsce, gdzie Abraham miał złożyć w ofierze Izaaka. Pod skałą, w krypcie, podobno zbierają się duchy zmarłych – tam nie zaglądaliśmy. 
Po drodze do domu rzuciliśmy jeszcze okiem na Górę Syjon, Ogrody oliwne, Miasto Dawida i wielką nekropolię, zajmującą Jerozolimę Wschodnią. Prawdę powiedziawszy przydały by się jeszcze ze 2 dni, na zwiedzanie okolicy (lub kilka lat na dogłębne poznanie tych miejsc).




Dzień 7: Dzień lenia

Taboon 
Ktoś tam kiedyś kazał odpoczywać dnia 7-go – więc i my postanowiliśmy leniwie spędzić jeden dzień. Materac wygniataliśmy blisko do południa, a po przyjęciu pozycji wertykalnej poszliśmy na spacer. Kroki swoje skierowaliśmy na Carmel Market – rynek typu 'mydło i powidło' – od koszulek przez owoce i przyprawy, na nożach kuchennych skończywszy. Chodziliśmy i wypatrywaliśmy nowinek, których dotychczas nie spotkaliśmy. Kupiliśmy sobie 'kolczastego owoca' (którego nazwy nie pamiętam) i 'pomarańczowe pomidory' – persymona. Pierwsze było soczyste, słodkie i smakowało jak nic dotychczas, a drugie było raczej mięsiste i mdłe – mi nie zasmakowało. Na rynku spotkaliśmy też babinkę z druzyjskimi plackami, które piekła na półokrągłym wypukłym piecu (rodzaj pieca taboon). Kupiliśmy placek z labanah, za'atarem i sałatką z pietruszki (zawinięty jak tortilla) – był przepyszny! Udało nam się nabyć również świeże figi – smakołyk rzadko dostępny w Polsce, za to bardzo popularny np. w Chorwacji.
Wieczorem poszliśmy na romantyczny spacer brzegiem morza przy zachodzie słońca. Słońce zachodzi tu zupełnie tak jak nad Bałtykiem – tak, wiem, romantyzm nie jest moją mocną stroną... 
Na kolacje zjedliśmy kebaba – w Izraelu jest to rodzaj mięsa mielonego, nadzianego na szpikulec i zrobionego na grillu (taki trochę szaszłyk). Mięso oczywiście podane było w chlebku pita – całkiem smaczne.

Dzień 8: Morze martwe
Kosmiczne krajobrazy

-413m poniżej poziomu morza, najniżej położone miejsce globu. Krajobraz dookoła jest iście księżycowy. Z jednej strony urwiska z lekko czerwonego kamienia, z drugiej skały wapienne i oślepiająca, biała, słona pustynia. Zimą jest tu przyjemnie ciepło – nam się trafiło 28 stopni, przypuszczam, że latem ciężko tu wytrzymać. Plaże są piaszczyste i kamieniste, a woda miała dziwną, oleistą konsystencję i była cieplejsza niż Bałtyk latem. Wyporność była ogromna i po zanurzeniu do pasa, nogi same wystrzeliwały do góry. Niezapomniane uczucie – można leżeć na wodzie i czytać książkę. Woda, w związku z dużą zawartością minerałów, jest trująca. Nie odmówiłam sobie jednak przyjemności polizania palca, żeby sprawdzić jak bardzo jest gorzka :)
Morze Martwe
Prosto z plaży pojechaliśmy do skalnej twierdzy – Masada. W 43r p.n.e. Herod Wielki postanowił wybudować bezpieczne schronienie na wypadek buntu swoich poddanych, w związku z czym powstał skalny pałac 300m. powyżej Morza Martwego. Mówią, że jest to najbardziej malownicze stanowisko archeologiczne w Izraelu, do którego dzisiaj dostać można się kolejką linową, lub wąską Wężową Ścieżką. Z miejscem tym związane są również późniejsze losy Izraela. Podczas żydowskiego powstania przeciwko Rzymowi Masada stała się miejscem zażartego oporu, dzięki czemu jest dziś miejscem pielgrzymek. Legenda głosi, że ostatni obrońcy Masady w obliczu zbliżającego się wroga, zabili najpierw swoje rodziny, później wylosowali dziesięciu, którzy zabili pozostałych, ostatni z nich odebrał życie pozostałym dziewięciu po czym popełnił samobójstwo.


Dzień 9: Betlejem

Zwieńczeniem naszego pobytu w Izraelu zostało Betlejem. Ponieważ jest to teren Autonomii Palestyńskiej, dostać się tam najłatwiej z wycieczką. My zapisaliśmy się na jednodniową wyprawę z Tel Avivu z polskim księdzem (170 szekli od łebka). Pierwszym wyzwaniem była pora wyjazdu: 6 rano, czyli pobudka 4:30... Drugim wyzwaniem było towarzystwo – jak łatwo zgadnąć, byliśmy najmłodszymi uczestnikami wycieczki.
Zwiedzanie zaczęliśmy od mszy na Polu Pasterzy, gdzie Anioł obwieścił pasterzom nowinę o narodzinach Jezusa. Msza odbyła się w niewielkiej grocie, w której kiedyś skrywali się pastuszkowie. Następnie, przez naszego arabskiego kierowcę, zostaliśmy zaprowadzeni do niezwykle konkurencyjnego sklepu z pamiątkami, w którym ceny były przeciętnie dwukrotnie wyższe niż w Jerozolimie... Na szczęście nie daliśmy się na to nabrać, w przeciwieństwie do kilku współtowarzyszy z wycieczki. Kolejnym punktem programu była Grota Narodzenia i Kaplica Żłóbka – małe ciasne pomieszczenia poprzedzone godzinnym staniem w ścisku w kolejce. Na koniec odwiedziliśmy Grotę Mleczną, której nazwa związana jest z legendą. Podobno kiedy Maria karmiła piersią nowo narodzonego Jezusa, na dnie groty rozlało się trochę mleka, które ją zabarwiło całą grotę na mleczny kolor.   

Niestety zwiedzanie Betlejem zakończyło się wizytą w szpitalu w Jerozolimie (nie miałam zaufania do palestyńskich lekarzy). Odłączyliśmy się od wycieczki i taksówką za 20 szekli (a nie 20$ jak zawołał Palestyńczyk na początku) dojechaliśmy do tzw. check point – czyli przejścia granicznego. Mieliśmy niepowtarzalną okazją przyjrzenia się murowi oddzielającemu Izrael i Palestynę z bliska, błądząc przez labirynt ścieżek. Po drugiej stronie wzięliśmy następną taksówkę – kolejne targowanie (które generalnie jest w dobrym tonie, ale trzeba uzbroić się w cierpliwość). Kierowca wąskimi uliczkami przewiózł nas do wskazanego szpitala,  który okazał się małym miasteczkiem. Na początku trudno było zlokalizować Izbę Przyjęć, ale po chwili kluczenia udało się. Pozostało tylko wypełnienie formularza na recepcji (ciekawostką jest  to, że pani recepcjonistka kazała mi wymawiać po kolei moje imię i nazwisko, po czym zapisywała to w języku hebrajskim) i skontaktowanie się z ubezpieczycielem, w celu upewnienia się, że szpital może obciążyć ich kosztami. Konsultacja lekarska na szczęście odbyła się po angielsku i przyznam szczerze, że jakość obsługi w jerozolimskim szpitalu bardzo pozytywnie mnie zaskoczyła. Zrobili mi wszystkie potrzebne badania, obejrzał mnie lekarz i po 3 godzinach byłam jak nowo narodzona. Niestety formalności związane z ubezpieczeniem były na tyle skomplikowane, a minuta połączenia z Polską kosztowna (11zł), że postanowiliśmy zapłacić kartą kredytową (1600 szekli) i będziemy się ubiegać o zwrot kosztów. Wypis ze szpitala jest niestety w większości po hebrajsku (poza skrótowym opisem dolegliwości), więc zastanawiam się jak ubezpieczyciel sobie z tym poradzi.

Dzień 10

Ostatni dzień spędziliśmy w towarzystwie rodziny, kontemplując miło spędzony czas.
Na lotnisku nie mieliśmy żadnych problemów. Kontrola przebiegła sprawnie i szybko (prawdopodobnie dzięki kuzynce, która rozmawiała z nimi po hebrajsku).

Spostrzeżenia
  • Tablice rejestracyjne samochodu są do niego przypisane i nie zmieniają się gdy auto zmienia właściciela – nie ma tzw. rejonizacji widocznej w numerach, więc nie można powiedzieć skąd jest auto odczytując tylko jego blachy;  
  • Za przekroczenie prędkości o 40km/h można stracić prawo jazdy na 30 miesięcy;
  • W wielu knajpkach można kupić gotowane jajka w skorupce, do tego dokupuje się sałatkę i danie gotowe;
  • W niektórych toaletach spotkać można kubełek do wody z uszkami z dwóch stron. Służy on do rytualnego mycia rąk przed modlitwą lub błogosławieństwem. Żydzi polewają prawą i lewą i rękę po 3 razy naprzemiennie.


Jerozolimski rynek
Cennik c.d.
  • arbuz 1kg – 6 szekli
  • świeże figi 1 kg – 25 szekli
  • druzyjski placek z labanie, za'atarem i sałatką – 15 szekli
  • cappucino w kawiarni – 13 szekli
  • czerwony ryż 1kg – 16.50 szekli
  • bilet autobusowy – 6.6 szekli




Ogólne wrażenia

Warto było! Już rozmyślamy kiedy tam wrócić.
Kraj obfituje w atrakcje i zabytki. Wszędzie gdzie się wybierzesz jest coś do zobaczenia.
Ludzie są przyjemni, gościnni i raczej nie narzucający się.
Izraelska zima przypomina chłodniejsze polskie lato (18-23 stopnie, raczej słonecznie).
Kuchnia jest bardzo smaczna.
Niestety jest dość drogo.

PS. Dziękujemy Marioli, Henrykowi i dzieciakom za gorące przyjęcie i polską gościnność w Izraelu!

wtorek, 11 grudnia 2012

Izrael cz.1


W ramach długo oczekiwanego urlopu i lekko opóźnionej podróży poślubnej, postanowiliśmy wybrać się z mężem do Izraela. Wybór podyktowany był dwoma względami: rodziną, którą chcieliśmy odwiedzić i faktem, że jeszcze nas tam nie było.




Klimat wyprawy na bliski Wschód odczuliśmy już na lotnisku. Zanim dopuszczeni zostaliśmy do okienka odprawy, pewien bardzo dociekliwy Izraelczyk przeprowadził z nami szczegółowy wywiad. Począwszy od pytań o bagaż (kto pakował, co wwozimy, i czy aby nie spuściliśmy walizek z oczu na chwile), przez pytania o to jak długo się znamy, czy podróżowaliśmy już razem i dlaczego mam inne nazwisko niż mąż (tu musiałam posiłkować się kserokopią aktu małżeństwa...) aż po znajomości w Tel Avivie i długość pobytu. Po tej, jakże miłej, rozmowie pan wkleił nam jakiś świstek do paszportów i poszliśmy nadać bagaż. Tutaj spotkało nas kolejne zaskoczenie, bo każdy pasażer podróżujący do Izraela jest poddawany szczegółowej kontroli. Poproszono nas o otworzenie walizek i wyjęcie całej elektroniki (suszarki, golarki, szczoteczek elektrycznych itp), po czym pani z kawałkiem szmatki na kiju wtykała go między moje majtki, bluzki i ptasie mleczka przewożone na prezenty dla dzieciaków. Później szmatkę tą wkładała do maszyny, która miała wyczuć niebezpieczne lub zabronione substancje. Oczywiście od nas nic nie wyczuła, ale zapikała u kobitki obok (którą zabrano na jeszcze dokładniejszą kontrolę). Po nadaniu bagażu, które zajęło chyba z pół godziny, udaliśmy się w końcu na „drugą stronę”.

Żeby nie było zbyt łatwo, nasz samolot był opóźniony o 15 minut – kilkakrotnie (!!!) finalnie wylecieliśmy z niemal godzinnym opóźnieniem... Podczas 4 godzinnego, nocnego, lotu radośnie brzmiącymi liniami ElAl, zostaliśmy uraczeni koszernymi kanapkami jak i nierównym traktowaniem tzw. Ortodoksów i nie-Ortodoksów. Otóż, ponieważ samolot nie był w pełni wypełniony, wiele osób rozkładało się do snu na 3 siedzeniach. Nie byłoby w tym nic złego, poza faktem, że podczas turbulencji (wywołanych burzą z piorunami!) i migającego znaku 'zapiąć pasy' stewardesy mi nie pozwoliły skorzystać z toalety, a pozwoliły spać nieprzypiętym Ortodoksom! Dla mnie to dyskryminacja – mojej osoby oczywiście :P Dopiero później dowiedziałam się, że dla konserwatywnych Żydów taka stewardesa prosząca o zapięcie pasów jest jak mucha, którą należy zignorować...

Na lotnisku w Tel Avivie kontrola przeszła dość sprawnie. Szybciutko odebraliśmy walizki i poszliśmy się przywitać z kuzynką, która zabrała nas na krótki nocleg. Po 3 godzinach snu wstaliśmy na śniadanie z rodziną. Był to pierwszy moment, kiedy zostaliśmy oczarowani Za'atarem. Za'atar jest to wysuszona i zmielona mieszanka ziół z dodatkiem sezamu, którą używa się do posypywania różnych dań. Podczas śniadania był nią posypany kwaśny, gęsty jogurt (Labanie), hummus (pasta z ciecierzycy, ugotowanej i utartej ze zmiażdżonym czosnkiem, tahini, oliwą, sokiem z cytryny i przyprawami) i chlebek pita. Podczas dalszej wyprawy spotykaliśmy tą przyprawę jeszcze wielokrotnie, a hummus stał się moim ulubionym daniem.

Za'atar
Taboon Bread
Pierwszego dnia udaliśmy się na północ, do Nazaretu. Podczas podróży samochodem z Tel Avivu posiłkowaliśmy się GPS-em oraz mapą, w związku z czym udało się dotrzeć, bez większego błądzenia. W samym miasteczku już na dzień dobry zostaliśmy potraktowani jak chodzące dolary i daliśmy się naciągnąć na parking 4x drożej niż lokalesi... Na szczęście kwota 20 szekli (ok 16 PLN) nie szarpnęła nas zbytnio po kieszeni, ale zaczęliśmy być bardziej uważni. Zwiedzanie miasteczka zaczęliśmy od lokalnej pizzy: Taboon Bread z serem i za'atarem wypiekanego na rozgrzanych kamieniach. Danie kosztowało 20 szekli i było przepyszne – polecam wszystkim spróbować przy okazji. 

 
Bazylika Zwiastowania
Z pełnymi brzuchami przemieściliśmy się do Bazyliki Zwiastowania. Miejsce robi wrażenie bo nie wygląda jak typowy kościół a ściany są ozdobione wizerunkami Maryi z różnych krajów np skośnooka z Chin, w turbanie z Afryki, czy lekko trójwymiarowa (niczym z obrazów Picasso) z USA. Obok bazyliki znajduje się grota, w której mieścił się warsztat św. Józefa, którą również zwiedziliśmy. Po chwilach religijnych „uniesień” poszliśmy na Arabski Rynek czyli sieć splątanych, zadaszonych uliczek, na których poustawiani byli handlarze. Sprzedawali wszystko: od przypraw, przez ubrania i różańce, na ozdobach świątecznych kończąc. Połaziliśmy trochę po tym pchlim targu, po czym skierowaliśmy się do samochodu. Po drodze zahaczyliśmy jeszcze o cukiernie, w której dostaliśmy kwadrat z ciepłego, słodkawego sera (trochę przypominał mozzarelle) z nitkami z cienkiego makaronu na wierzchu (Kanafeh) pływającego w karmelowym sosie. Całkiem niezłe, choć dość 'ciężkie'. Spróbowaliśmy też po kawałeczku baklawy. To co wybraliśmy (bo jest mnóstwo rodzajów) smakowało jak ciasto francuskie z cynamonem i jakimiś orzechami. Niebo w gębie! Za wszystko zapłaciliśmy oczywiście 20 szekli – wydaje mi się, że jest to jakaś magiczna kwota w tym kraju?! Po tej małej, słodkiej rozpuście pojechaliśmy na nocleg do Beit Jaan (w górzystej części Izraela, w pobliżu Morza Galilejskiego).

Baklawa
Künefe.jpg
Knafeh













Drugiego dnia kontynuowaliśmy podróż śladami młodego Jezusa. Zaczęliśmy od miejsca gdzie wygłosił najwięcej kazań i uczynił najwięcej cudów – Kafarnaum. W rzeczywistości zobaczyć tu można jedynie pozostałości po synagodze. Później przemieściliśmy się do Ein Tabogha, gdzie Jezus miał dokonać cudownego rozmnożenia chleba i ryb. Odwiedziliśmy tam Kościół Rozmnożenia (gdzie zapaliliśmy świeczkę – tak na wszelki wypadek) oraz Kościół św. Piotra, gdzie zmartwychwstały Jezus miał się po raz 3ci ukazać apostołom. Następnie wjechaliśmy na wzgórze gdzie dawno temu wygłoszone zostało Kazanie na Górze (i udzielone 8 błogosławieństw). Niestety trafiliśmy w godzinę, kiedy Kościół Błogosławieństw był zamknięty, więc po powierzchownym rzucie oka pojechaliśmy dalej. Kolejnym punktem programu stał się kibuc Ginosar i łódź sprzed 2 tysięcy lat. Prawdę powiedziawszy jest to kilka desek, więc generalnie nie ma co oglądać, za to spotkaliśmy tu przemiłego zakonnika Angelo, który mieszkał już w kilkunastu krajach świata, umie powiedzieć 'szczęść Boże' i 'jestem Aniołkiem', a obecnie pracuje dla ambasady Watykanu w Izraelu. Bardzo ciekawa i gadatliwa postać. Po wizycie w kibucu pojechaliśmy na rybę św. Piotra w Tyberiadzie (jest to miejscowość, w której spisano Misznę – czyli wielką księgę komentarzy do Biblii). Znaleźliśmy miejsce na urokliwej promenadzie, gdzie przy zachodzącym słońcu oczekiwaliśmy na zamówienie. Sama rybka, która kosztowała 66 szekli, była smaczna, ale szczerze powiedziawszy nie rzuciła nas na kolana. Większe wrażenie zrobiła na mnie herbata, którą mi podano. Dostałam wrzątek z liśćmi mięty i torebkę Liptona. Wyszła z tego bardzo ciekawa herbata miętowa. Do rachunku w restauracji doliczony został napiwek (oczywiście 20 szekli). W ramach deseru poszliśmy na loda z McDonalds – smakuje niemalże identycznie jak w Polsce. Perełką na zwieńczenie dnia była wizyta w baptysterium Jardenit – czyli symbolicznym miejscu chrztu Jezusa i pierwszych chrześcijan. W płynącej tam rzece Jordan można się symbolicznie ochrzcić. Żeby to zrobić trzeba jednak kupić białą szatę – temat szat przerabiałam już w Osho – zapraszam do postu z maja 2011 (kolejne wydane szekle) i być na miejscu odpowiednio wcześnie. Nam udało się obejrzeć ceremonię chrzczenia grupki starszych Amerykanów. Każdy z nich wchodził po pachy do rzeki, był święcony przez kapłana, a później zanurzał całą głowę w wodzie. Wyglądało to na niezwykle ważne wydarzenie w ich życiu – jak będę po 60-tce to może rozważę tę przyjemność. 

Chrzest w Jordanie

 
Spostrzeżenia:
  • Izrael jest niezwykle turystycznym miejscem. Mnóstwo tu autokarów z ludźmi z całego świata! Pewną wycieczkę z Nigerii udało nam się spotkać i w Nazarecie i kilku miejscach w odwiedzonych 2go dnia.
  • Brak znajomości angielskiego u Izraelczyków. W wielu miejscach brakuje też znaków z łacińskim alfabetem – ciężko jest rozczytać hebrajskie szlaczki.

Akka
Na dzień trzeci zaplanowaliśmy Akkę – miejscowość na wybrzeżu Morza Śródziemnego, której nazwa pochodzi od arabskiego słowa 'akk' znaczącego upał (co oznacza, że dawno temu chyba nie było tu zimy). Zwiedzanie zaczęliśmy od więzienia – w którym dzisiaj jest Muzeum Bohaterstwa (15 szekli). Więziono tam bojowników żydowskiego podziemia i dokonywano na nich egzekucji. Ciekawostką była grupa 18-letnich, uzbrojonych wojskowych, którzy zwiedzali obiekt razem z nami, jednocześnie świętując tam początek Chanukki (Święto Światła). Przyznam szczerze, że oglądanie tak młodych ludzi z karabinami budzi pewien niepokój, ale takie są reguły w Izraelu. Tutaj każdy obywatel kończący 18 lat idzie do wojska (wyjątkiem są Arabowie). Mężczyźni służą trzy lata, a kobiety dwa lata. Kolejnym punktem programu był meczet El-Dżazarra (10 szekli), w którym przechowuje się pojedynczy włos z brody Proroka – jak dla mnie nic specjalnego, ale jeśli ktoś nigdy nie widział meczetu to może zajrzeć. Następnie poszliśmy do Cytadeli (27 szekli), która służyła niegdyś za koszary i więzienie. Tam też spotkaliśmy mega wygłodniałego kotka, który niemal połknął kanapkę z serem (nie wspominając o wędlince). 

Karmienie kota
Cytadela połączona jest z podziemnym miastem krzyżowców (8 metrów poniżej poziomu ziemi) – oba zabytki są wielkimi kamiennymi salami – bez szału. Dużo fajniejsze było przejście średniowiecznym tunelem podziemnym, czy połażenie po ruinach muru miejskiego. Trafiliśmy też oczywiście na bazar orientalny – na którym tradycyjnie królowała chińszczyzna. Obiad zjedliśmy w okolicznym barze. Zamówiliśmy Falafle z humusem i sałatką oraz Labanie. Falafle (dostępne w polskim Green Way'u) to takie kuleczki z przyprawionej ciecierzycy smażone w głębokim tłuszczu. O pozostałych daniach już pisałam.

Fast food

Powrót do Tel Avivu ok. godziny 16 wymagał od nas nie lada cierpliwości... Droga szybkiego ruchu miała chwilami 6 pasów w jedną stronę i cała stała! Mieszkańcy Warszawy mogą się schować ze swoimi 'koreczkami'!

Spostrzeżenia:
  • Parkowanie: nie można się zatrzymywać tam gdzie krawężnik jest biało-czerwony, tam gdzie jest biało-niebieski parking jest płatny i tylko tam gdzie jest szary można się zatrzymać bez opłat.
  • Jest to kraj miliona skuterów i tylko kilku motocykli.
  • Poza tym Izrael kotami stoi! Na każdym kroku spotykamy tu małego sierściucha! Za to bardzo niewiele psów widzieliśmy.
  • Z Arabami należy się targować. Świeżo wyciskany sok z owoców kosztuje ok 10 szekli – jeśli życzą sobie więcej, należy odwrócić się na pięcie i odejść – po chwili okazuje się, że cena spada.

Kolejny dzień przywitał nas niemiłą niespodzianką – mandatem za złe parkowanie... A właściwie dwoma mandatami, za nieopłacenie miejsca nocą. Okazało się, że bezpłatnie nocą mogą parkować tylko mieszkańcy, czego oczywiście nie mieliśmy gdzie przeczytać, bo wszystkie znaki były po hebrajsku – cóż 'nieznajomość prawa szkodzi'. Jeden mandat, w kwocie 100 szekli (80zł) wystawiono o 19:36 a drugi o 9:13 – również 100 szekli. Na kwicie mandatu oczywiście ani słowa po angielsku, więc prosiliśmy o tłumaczenie jakiegoś młodego człowieka na przystanku. Mandaty zapłaciliśmy później na poczcie. Po tym niefartownym początku dnia pojechaliśmy do Cezarei, ówczesnej siedziby rzymskich prokuratorów, leżącej nad samym Morzem Śródziemnym (w związku z czym piździło nieziemsko!). 
 
Cezarea Nadmorska są to ruiny starożytnego miasta. Zwiedzanie zaczęliśmy od obejrzenia akweduktu, który może i jest nieźle zachowany ale zachwycają się nim chyba tylko Ci, którzy nie widzieli mostów w Stańczykach (w północnej części Mazur). Później kontynuowaliśmy oglądanie pozostałej części miasteczka czyli: amfiteatru, hipodromu, cytadeli i fragmentów murów. Dla płetwonurków udostępnione są także zatopione ruiny starożytnego portu. Generalnie jest co oglądać i obiekt jest wart swojej ceny (38 szekli). 
Po powrocie do Tel Avivu wybraliśmy się na obiad na shoarmę - prawie jak polskie danie. W zasadzie smakowała podobnie jak ta, którą można nabyć w budce na rogu. Resztę wieczoru spędziliśmy w poszukiwaniu miejsca parkingowego tańszego niż 200 szekli... I tutaj wskazówka dla podróżujących do Tel Avivu – radzę wynająć sobie apartament z miejscem parkingowym, bo zaparkować w tym mieście jest niezwykle ciężko!


Przykładowy cennik (1 szekla = ok. 80 groszy):

  • kilogram mandarynek 7 szekli
  • kilogram pomarańczy – 9 szekli
  • opakowanie dużych podsuszonych daktyli (ok.15 szt) – 15 szekli
  • mały lód rożek w McDonalds – 3.90 szekli
  • shoarma w chlebku pita – 28 szekli
  • kilogram ciastek francuskich – 32 szekle
  • kwaśny jogurt (Labani)500gr – 20 szekli
  • humus 500gr – 13 szekli
  • serek wiejski 250gr – 6 szekli
  • jogurt owocowy 500gr – 11 szekli
  • jogurt Yoplait owocowy – 5 szekli
  • coca-cola 0.5l – 7 szekli
  • piwo izraelskie 0.5l – 13 szekli
  • paczka ciastek 350gr – 13.50 szekli
  • chlebek chrupki 200gr – 11.50 szekli
  • 12 rolek papieru toaletowego – 12 szekli
  • 2.5h parkowania w centrum – parkometr – 10 szekli
  • litr benzyny 95 – 7.50 szekli
  • kawalerka z aneksem kuchennym z widokiem na morze – 7 nocy – 1800 szekli