W
ramach długo oczekiwanego urlopu i lekko opóźnionej podróży
poślubnej, postanowiliśmy wybrać się z mężem do Izraela. Wybór
podyktowany był dwoma względami: rodziną, którą chcieliśmy
odwiedzić i faktem, że jeszcze nas tam nie było.
Klimat wyprawy na bliski Wschód odczuliśmy już na lotnisku. Zanim dopuszczeni zostaliśmy do okienka odprawy, pewien bardzo dociekliwy Izraelczyk przeprowadził z nami szczegółowy wywiad. Począwszy od pytań o bagaż (kto pakował, co wwozimy, i czy aby nie spuściliśmy walizek z oczu na chwile), przez pytania o to jak długo się znamy, czy podróżowaliśmy już razem i dlaczego mam inne nazwisko niż mąż (tu musiałam posiłkować się kserokopią aktu małżeństwa...) aż po znajomości w Tel Avivie i długość pobytu. Po tej, jakże miłej, rozmowie pan wkleił nam jakiś świstek do paszportów i poszliśmy nadać bagaż. Tutaj spotkało nas kolejne zaskoczenie, bo każdy pasażer podróżujący do Izraela jest poddawany szczegółowej kontroli. Poproszono nas o otworzenie walizek i wyjęcie całej elektroniki (suszarki, golarki, szczoteczek elektrycznych itp), po czym pani z kawałkiem szmatki na kiju wtykała go między moje majtki, bluzki i ptasie mleczka przewożone na prezenty dla dzieciaków. Później szmatkę tą wkładała do maszyny, która miała wyczuć niebezpieczne lub zabronione substancje. Oczywiście od nas nic nie wyczuła, ale zapikała u kobitki obok (którą zabrano na jeszcze dokładniejszą kontrolę). Po nadaniu bagażu, które zajęło chyba z pół godziny, udaliśmy się w końcu na „drugą stronę”.
Żeby
nie było zbyt łatwo, nasz samolot był opóźniony o 15 minut –
kilkakrotnie (!!!) finalnie wylecieliśmy z niemal godzinnym
opóźnieniem... Podczas 4 godzinnego, nocnego, lotu radośnie
brzmiącymi liniami ElAl, zostaliśmy uraczeni koszernymi kanapkami
jak i nierównym traktowaniem tzw. Ortodoksów i nie-Ortodoksów.
Otóż, ponieważ samolot nie był w pełni wypełniony, wiele osób
rozkładało się do snu na 3 siedzeniach. Nie byłoby w tym nic
złego, poza faktem, że podczas turbulencji (wywołanych burzą z
piorunami!) i migającego znaku 'zapiąć pasy' stewardesy mi nie
pozwoliły skorzystać z toalety, a pozwoliły spać nieprzypiętym
Ortodoksom! Dla mnie to dyskryminacja – mojej osoby oczywiście :P
Dopiero później dowiedziałam się, że dla konserwatywnych Żydów
taka stewardesa prosząca o zapięcie pasów jest jak mucha, którą
należy zignorować...
Na
lotnisku w Tel Avivie kontrola przeszła dość sprawnie. Szybciutko
odebraliśmy walizki i poszliśmy się przywitać z kuzynką, która
zabrała nas na krótki nocleg. Po 3 godzinach snu wstaliśmy na
śniadanie z rodziną. Był to pierwszy moment, kiedy zostaliśmy
oczarowani Za'atarem. Za'atar jest to wysuszona i zmielona mieszanka
ziół z dodatkiem sezamu, którą używa się do posypywania różnych
dań. Podczas śniadania był nią posypany kwaśny, gęsty jogurt
(Labanie), hummus (pasta z ciecierzycy, ugotowanej i utartej ze
zmiażdżonym czosnkiem, tahini, oliwą, sokiem z cytryny i
przyprawami) i chlebek pita. Podczas dalszej wyprawy spotykaliśmy tą
przyprawę jeszcze wielokrotnie, a hummus stał się moim ulubionym
daniem.
Za'atar |
Taboon Bread |
Pierwszego
dnia udaliśmy się na północ, do Nazaretu. Podczas podróży
samochodem z Tel Avivu posiłkowaliśmy się GPS-em oraz mapą, w
związku z czym udało się dotrzeć, bez większego błądzenia. W
samym miasteczku już na dzień dobry zostaliśmy potraktowani jak
chodzące dolary i daliśmy się naciągnąć na parking 4x drożej
niż lokalesi... Na szczęście kwota 20 szekli (ok 16 PLN) nie
szarpnęła nas zbytnio po kieszeni, ale zaczęliśmy być bardziej
uważni. Zwiedzanie miasteczka zaczęliśmy od lokalnej pizzy: Taboon
Bread z serem i za'atarem wypiekanego na rozgrzanych kamieniach.
Danie kosztowało 20 szekli i było przepyszne – polecam wszystkim
spróbować przy okazji.
Bazylika Zwiastowania |
Z pełnymi brzuchami przemieściliśmy się
do Bazyliki Zwiastowania. Miejsce robi wrażenie bo nie wygląda jak
typowy kościół a ściany są ozdobione wizerunkami Maryi z różnych
krajów np skośnooka z Chin, w turbanie z Afryki, czy lekko
trójwymiarowa (niczym z obrazów Picasso) z USA. Obok bazyliki
znajduje się grota, w której mieścił się warsztat św. Józefa,
którą również zwiedziliśmy. Po chwilach religijnych „uniesień”
poszliśmy na Arabski Rynek czyli sieć splątanych, zadaszonych
uliczek, na których poustawiani byli handlarze. Sprzedawali
wszystko: od przypraw, przez ubrania i różańce, na ozdobach
świątecznych kończąc. Połaziliśmy trochę po tym pchlim targu,
po czym skierowaliśmy się do samochodu. Po drodze zahaczyliśmy
jeszcze o cukiernie, w której dostaliśmy kwadrat z ciepłego,
słodkawego sera (trochę przypominał mozzarelle) z nitkami z cienkiego makaronu na wierzchu (Kanafeh) pływającego w karmelowym sosie. Całkiem niezłe, choć dość 'ciężkie'.
Spróbowaliśmy też po kawałeczku baklawy. To co wybraliśmy (bo jest mnóstwo rodzajów) smakowało jak ciasto
francuskie z cynamonem i jakimiś orzechami. Niebo w gębie! Za
wszystko zapłaciliśmy oczywiście 20 szekli – wydaje mi się, że
jest to jakaś magiczna kwota w tym kraju?! Po tej małej, słodkiej
rozpuście pojechaliśmy na nocleg do Beit Jaan (w górzystej części
Izraela, w pobliżu Morza Galilejskiego).
Baklawa |
Knafeh |
Drugiego dnia kontynuowaliśmy podróż śladami młodego Jezusa. Zaczęliśmy od miejsca gdzie wygłosił najwięcej kazań i uczynił najwięcej cudów – Kafarnaum. W rzeczywistości zobaczyć tu można jedynie pozostałości po synagodze. Później przemieściliśmy się do Ein Tabogha, gdzie Jezus miał dokonać cudownego rozmnożenia chleba i ryb. Odwiedziliśmy tam Kościół Rozmnożenia (gdzie zapaliliśmy świeczkę – tak na wszelki wypadek) oraz Kościół św. Piotra, gdzie zmartwychwstały Jezus miał się po raz 3ci ukazać apostołom. Następnie wjechaliśmy na wzgórze gdzie dawno temu wygłoszone zostało Kazanie na Górze (i udzielone 8 błogosławieństw). Niestety trafiliśmy w godzinę, kiedy Kościół Błogosławieństw był zamknięty, więc po powierzchownym rzucie oka pojechaliśmy dalej. Kolejnym punktem programu stał się kibuc Ginosar i łódź sprzed 2 tysięcy lat. Prawdę powiedziawszy jest to kilka desek, więc generalnie nie ma co oglądać, za to spotkaliśmy tu przemiłego zakonnika Angelo, który mieszkał już w kilkunastu krajach świata, umie powiedzieć 'szczęść Boże' i 'jestem Aniołkiem', a obecnie pracuje dla ambasady Watykanu w Izraelu. Bardzo ciekawa i gadatliwa postać. Po wizycie w kibucu pojechaliśmy na rybę św. Piotra w Tyberiadzie (jest to miejscowość, w której spisano Misznę – czyli wielką księgę komentarzy do Biblii). Znaleźliśmy miejsce na urokliwej promenadzie, gdzie przy zachodzącym słońcu oczekiwaliśmy na zamówienie. Sama rybka, która kosztowała 66 szekli, była smaczna, ale szczerze powiedziawszy nie rzuciła nas na kolana. Większe wrażenie zrobiła na mnie herbata, którą mi podano. Dostałam wrzątek z liśćmi mięty i torebkę Liptona. Wyszła z tego bardzo ciekawa herbata miętowa. Do rachunku w restauracji doliczony został napiwek (oczywiście 20 szekli). W ramach deseru poszliśmy na loda z McDonalds – smakuje niemalże identycznie jak w Polsce. Perełką na zwieńczenie dnia była wizyta w baptysterium Jardenit – czyli symbolicznym miejscu chrztu Jezusa i pierwszych chrześcijan. W płynącej tam rzece Jordan można się symbolicznie ochrzcić. Żeby to zrobić trzeba jednak kupić białą szatę – temat szat przerabiałam już w Osho – zapraszam do postu z maja 2011 (kolejne wydane szekle) i być na miejscu odpowiednio wcześnie. Nam udało się obejrzeć ceremonię chrzczenia grupki starszych Amerykanów. Każdy z nich wchodził po pachy do rzeki, był święcony przez kapłana, a później zanurzał całą głowę w wodzie. Wyglądało to na niezwykle ważne wydarzenie w ich życiu – jak będę po 60-tce to może rozważę tę przyjemność.
Chrzest w Jordanie |
Spostrzeżenia:
- Izrael jest niezwykle turystycznym miejscem. Mnóstwo tu autokarów z ludźmi z całego świata! Pewną wycieczkę z Nigerii udało nam się spotkać i w Nazarecie i kilku miejscach w odwiedzonych 2go dnia.
- Brak znajomości angielskiego u Izraelczyków. W wielu miejscach brakuje też znaków z łacińskim alfabetem – ciężko jest rozczytać hebrajskie szlaczki.
Akka |
Na
dzień trzeci zaplanowaliśmy Akkę – miejscowość na wybrzeżu
Morza Śródziemnego, której nazwa pochodzi od arabskiego słowa
'akk' znaczącego upał (co oznacza, że dawno temu chyba nie było
tu zimy). Zwiedzanie zaczęliśmy od więzienia – w którym dzisiaj
jest Muzeum Bohaterstwa (15 szekli). Więziono tam bojowników
żydowskiego podziemia i dokonywano na nich egzekucji. Ciekawostką
była grupa 18-letnich, uzbrojonych wojskowych, którzy zwiedzali
obiekt razem z nami, jednocześnie świętując tam początek Chanukki
(Święto Światła). Przyznam szczerze, że oglądanie tak młodych
ludzi z karabinami budzi pewien niepokój, ale takie są reguły w
Izraelu. Tutaj każdy obywatel kończący 18 lat idzie do wojska
(wyjątkiem są Arabowie). Mężczyźni służą trzy lata, a kobiety
dwa lata. Kolejnym punktem programu był meczet El-Dżazarra (10
szekli), w którym przechowuje się pojedynczy włos z brody Proroka
– jak dla mnie nic specjalnego, ale jeśli ktoś nigdy nie widział
meczetu to może zajrzeć. Następnie poszliśmy do Cytadeli (27
szekli), która służyła niegdyś za koszary i więzienie. Tam też
spotkaliśmy mega wygłodniałego kotka, który niemal połknął
kanapkę z serem (nie wspominając o wędlince).
Karmienie kota |
Cytadela połączona
jest z podziemnym miastem krzyżowców (8 metrów poniżej poziomu
ziemi) – oba zabytki są wielkimi kamiennymi salami – bez szału.
Dużo fajniejsze było przejście średniowiecznym tunelem
podziemnym, czy połażenie po ruinach muru miejskiego. Trafiliśmy
też oczywiście na bazar orientalny – na którym tradycyjnie
królowała chińszczyzna. Obiad zjedliśmy w okolicznym barze.
Zamówiliśmy Falafle z humusem i sałatką oraz Labanie. Falafle
(dostępne w polskim Green Way'u) to takie kuleczki z przyprawionej
ciecierzycy smażone w głębokim tłuszczu. O pozostałych daniach
już pisałam.
Fast food |
Powrót
do Tel Avivu ok. godziny 16 wymagał od nas nie lada cierpliwości...
Droga szybkiego ruchu miała chwilami 6 pasów w jedną stronę i
cała stała! Mieszkańcy Warszawy mogą się schować ze swoimi
'koreczkami'!
Spostrzeżenia:
- Parkowanie: nie można się zatrzymywać tam gdzie krawężnik jest biało-czerwony, tam gdzie jest biało-niebieski parking jest płatny i tylko tam gdzie jest szary można się zatrzymać bez opłat.
- Jest to kraj miliona skuterów i tylko kilku motocykli.
- Poza tym Izrael kotami stoi! Na każdym kroku spotykamy tu małego sierściucha! Za to bardzo niewiele psów widzieliśmy.
- Z Arabami należy się targować. Świeżo wyciskany sok z owoców kosztuje ok 10 szekli – jeśli życzą sobie więcej, należy odwrócić się na pięcie i odejść – po chwili okazuje się, że cena spada.
Kolejny
dzień przywitał nas niemiłą niespodzianką – mandatem za złe
parkowanie... A właściwie dwoma mandatami, za nieopłacenie miejsca
nocą. Okazało się, że bezpłatnie nocą mogą parkować tylko
mieszkańcy, czego oczywiście nie mieliśmy gdzie przeczytać, bo
wszystkie znaki były po hebrajsku – cóż 'nieznajomość prawa
szkodzi'. Jeden mandat, w kwocie 100 szekli (80zł) wystawiono o
19:36 a drugi o 9:13 – również 100 szekli. Na kwicie mandatu
oczywiście ani słowa po angielsku, więc prosiliśmy o tłumaczenie
jakiegoś młodego człowieka na przystanku. Mandaty zapłaciliśmy
później na poczcie. Po tym niefartownym początku dnia pojechaliśmy
do Cezarei, ówczesnej siedziby rzymskich prokuratorów, leżącej
nad samym Morzem Śródziemnym (w związku z czym piździło
nieziemsko!).
Cezarea
Nadmorska są to ruiny starożytnego miasta. Zwiedzanie zaczęliśmy
od obejrzenia akweduktu, który może i jest nieźle zachowany ale
zachwycają się nim chyba tylko Ci, którzy nie widzieli mostów w
Stańczykach (w północnej części Mazur). Później
kontynuowaliśmy oglądanie pozostałej części miasteczka czyli:
amfiteatru, hipodromu, cytadeli i fragmentów murów. Dla
płetwonurków udostępnione są także zatopione ruiny starożytnego
portu. Generalnie jest co oglądać i obiekt jest wart swojej ceny
(38 szekli).
Po powrocie do Tel Avivu wybraliśmy się na obiad na shoarmę - prawie jak polskie danie. W zasadzie smakowała podobnie jak ta, którą można nabyć w budce na rogu. Resztę wieczoru
spędziliśmy w poszukiwaniu miejsca parkingowego tańszego niż 200
szekli... I tutaj wskazówka dla podróżujących do Tel Avivu –
radzę wynająć sobie apartament z miejscem parkingowym, bo
zaparkować w tym mieście jest niezwykle ciężko!
Przykładowy cennik (1 szekla = ok. 80 groszy):
- kilogram mandarynek – 7 szekli
- kilogram pomarańczy – 9 szekli
- opakowanie dużych podsuszonych daktyli (ok.15 szt) – 15 szekli
- mały lód rożek w McDonalds – 3.90 szekli
- shoarma w chlebku pita – 28 szekli
- kilogram ciastek francuskich – 32 szekle
- kwaśny jogurt (Labani)500gr – 20 szekli
- humus 500gr – 13 szekli
- serek wiejski 250gr – 6 szekli
- jogurt owocowy 500gr – 11 szekli
- jogurt Yoplait owocowy – 5 szekli
- coca-cola 0.5l – 7 szekli
- piwo izraelskie 0.5l – 13 szekli
- paczka ciastek 350gr – 13.50 szekli
- chlebek chrupki 200gr – 11.50 szekli
- 12 rolek papieru toaletowego – 12 szekli
- 2.5h parkowania w centrum – parkometr – 10 szekli
- litr benzyny 95 – 7.50 szekli
- kawalerka z aneksem kuchennym z widokiem na morze – 7 nocy – 1800 szekli
dziękuję, będę zaglądać częściej :)
OdpowiedzUsuń43 year-old Nuclear Power Engineer Alessandro Klejin, hailing from Frontier enjoys watching movies like "Moment to Remember, A (Nae meorisokui jiwoogae)" and Scuba diving. Took a trip to Primeval Beech Forests of the Carpathians and drives a GM Futurliner. znajdz
OdpowiedzUsuń