galeria zdjęć z Niemiec: http://www.facebook.com/media/set/?set=a.10150358717089073.401511.555969072&l=886c05bdec&type=1

galeria zdjęć z Indii: http://www.facebook.com/media/set/?set=a.10150242806114073.366015.555969072&l=363fc7b216

wtorek, 24 maja 2011

A gdyby tak zacząć uczyć się na własnych błędach?


Dałam się namówić na spędzenie weekendu w Art Of Living (cytuje: „Fundacja Art of Living jest międzynarodową organizacją, która prowadzi działalność edukacyjną i charytatywną”) na kursie YES+ („program dla osób, które chcą podkręcić swoją energię i działać jeszcze dynamiczniej, jednocześnie zachowując spokój i klarowność podejmowanych decyzji”). Wiem, wiem, wystarczająco dynamiczna to ja już jestem, chodziło raczej o część dotyczącą spokoju. 

Pojechaliśmy, w piątek po pracy, na drugi koniec miasta i się zaczęło… Na początek każdy z nas miał podejść po kolei do każdego uczestnika i przedstawić się słowami: „I’m Gosia and I belong to you” – że co, pomyślałam sobie?! Oczywiście wśród naszej polskiej czwórki zapanowało ogólne ożywienie i trudności z opanowaniem śmiechu, no ale przez wzgląd na hinduskich kolegów staraliśmy się zachować powagę (a powiedzenie „I belong to you” stało się hitem ostatniego tygodnia w Pune). 

Sala, w której wszystko się odbywało, była na 2 piętrze jakiegoś budynku mieszkalnego, nie miała okien, za to była wyposażona w klimatyzację, która zgodnie z upodobaniami tubylców, była ustawiona na 20 stopni… Spróbujcie sobie posiedzieć kilka godzin pod takim nawiewem, to zrozumiecie, o czym mowie… Na centralnym miejscu stał oczywiście portret ichniejszego Guru, z przywieszonym wieńcem kwiatów. Tylko czekałam aż mi każą go ucałować albo ukłonić się, na szczęście oszczędzili mi tego. Podczas wszystkich wykłado-warsztatów siedzieliśmy na podłodze, na rozłożonych pseudo kocach, które farbowały na fioletowo ręce i wszystko, czego dotknęły. Fajnie jest sobie posiedzieć po turecku na zielonej trawce przez jakiś czas, ale w pokoju na posadzce przykrytej jedynie cienką szmatą to już średnia przyjemność… Nie dość, że wilka można złapać to jeszcze tyłek boli.

Przejdźmy do wykładów i warsztatów. Ogólnie – truizmy. Trzeba się zdrowo odżywiać, spać odpowiednią ilość godzin i być szczęśliwym. Surprise, surprise! Właściwie to nie wiem czego ja się spodziewałam?! Ale i tak hitem całej sesji była bardzo głęboko odprężająca, unikalna technika oddechowa, której doświadczysz tylko na kursach AOL” – wszystko jest na sprzedaż, to czemu nie sprzedać oddychania? 

Wytrzymałam piątkowy wieczór i w sobotę do lunchu a później dałam dyla do domu.

Powyższa przyjemność kosztowała mnie 2500 Rs., czyli jakieś 160zł, za które mogłabym sobie na przykład: polatać 15 min. paralotnią w tandemie, opłacić Bieg Katorżnika, kupić 8 wypasionych drinków w HRC, zabrać siostrzenicę do sali zabaw na cały dzień, ale postanowiłam dać FUNDACJI AOL. Na pewno spożytkują w chwalebny sposób. 

Ciekawostka: Fundacja AOL działa również w Polsce. Kurs YES+ w Warszawie kosztuje 520zł, a przy numerze konta do wpłat widnieje napis UWAGA!!! Nauczyciel prowadzi kurs charytatywnie, a dochód z kursu zostanie przeznaczony na realizację projektów humanitarnych ART OF LIVING.


poniedziałek, 23 maja 2011

Indie - część piąta


Kobiety
* Te w Campusie 4 dni w tygodniu ubierają się w 3 częściowe hinduskie stroje. Koszula do połowy uda (raczej bez dekoltu), pampeluniaste lub zwężające się spodnie i szal. W piątki, wszystkie jak jeden mąż wskakują w dżinsy i T-shirty.
* Na ulicach większość jest ubrana w Sari, lub wcześniej wspomniany 3-częściowy strój. Jedynie niektóre młode dziewczyny noszą się po europejsku, ale żadna nie odkrywa nóg.
* Często spotykane są bransoletki na kostkach stóp. W sumie nawet fajnie to wygląda, gdyby nie fakt, że „hałasuje” przy każdym kroku, niczym dzwonek na szyi owcy na pastwisku.
* Popularny jest kolczyk w nosie – dosyć spory „dżecik”.
* No i te kropki na czołach –  bindi. Najczęściej czerwone. W zasadzie zarezerwowane dla mężatek, ale niektóre dziewczyny noszą je, jako ozdobę (rzecz gustu). W łazience, w pracy, nieraz widziałam, jak sobie to na czoło nakładają. Mają taką małą farbkę – trochę jak cień do powiek.



Jedzenie
* Spróbowałam świeżego daktyla – wygląda trochę jak taka pociągła czereśnia, ma podłużną pestkę a konsystencje i smak wiśni. W niczym nie przypomina daktyla suszonego, znanego w Polsce.
* Kupiłam w sklepiku również świeże liczi. Nigdy wcześniej nie spotkałam się z taką formą sprzedaży tego owocu – czyli wiąchą gałęzi z kulkami.



 * Na ulicach ostatnio zaroiło się od straganów z mango, skrzynek z mango, i wszystkiego z mango. Handel tym owocem (pod każdą postacią) jest niemal wszędzie.
* Owoce na straganach są pięknie poukładane. Handlarze, jak się nudzą to przynajmniej towar pucują.
* Popularne połączenia jedzeniowe w Indiach to: bułka z omletem, makaron z tostami, bułka z ziemniakami, omlet z ryżem. Aż chce się dokładki…
* Mówią, że jak mężczyzna traci pracę, albo szuka „łatwych pieniędzy”, to zakłada restauracje – stąd tak wiele domorosłych biznesmenów.

Ulice
* Obowiązuje ruch lewostronny.
* Autobus nie zatrzymuje się na przystankach, jedynie zwalnia. Żeby podróżować tym środkiem komunikacji trzeba posiąść umiejętność uczepiania się. Bilet kupuje się u konduktora, który kręci się po każdym pojeździe.
* Większość aut ma na przedniej szybie bożka Ganesh (to ten z głową słonia). Pełni rolę Św. Krzysztofa.


* Rikszarze, nie przejmując się tym, że jedzie z nimi klient, który może się gdzieś śpieszyć, zjeżdżają sobie na stacje benzynowa zatankować (a może pokazać się w towarzystwie białych?).
* Lusterko w samochodzie najczęściej służy do poprawiania przedziałku w tych ich tłustych, bo nasmarowanych jakimś olejkiem, włosach.
* Ludzie śpią na ulicach. W przypadkowo wybranych miejscach.
* Przez cały pobyt w Indiach nie nauczyłam się przechodzić przez ulicę po ichniejszemu – czyli nie patrząc czy coś jedzie. Cały czas wyczekuję na jakąś lukę w jadących autach, zamiast walić na oślep. Wywołuje to uśmiech na twarzach Hindusów... Ale co tam, życie mi jeszcze miłe, zwłaszcza że ostatnio na moich oczach samochód potrącił, na oko 2-letniego chłopczyka i się nawet nie zatrzymał… Brak mi słów… Cały czas mam w głowie ten tępy huk…
* W wielu miejscach spotyka się ołtarzyki różnych bożków – podobnie jak w Polsce na wsiach.
* Wielokrotnie przejeżdżaliśmy koło wesela hinduskiego. To dopiero jest impreza! Pół ulicy zamknięte. Na przedzie jedzie samochód z muzyką (coś a’la techno), za nim idą/tańczą/skaczą mężczyźni, a pochód zamykają kobiety. Do tego mnóstwo lampionów, girlandy kwiatów na szyjach, specjalnie upięte ozdoby na głowach. Jednym słowem – wydarzenie!
* Trafiliśmy niechcący na Red Bull Hawaiian Party. Hawajskia na imprezie była tylko temperatura i ceny drinków (wódka + red bull 450Rs., czyli prawie 30zł!)... Dodatkowo w oczy rzucały się damsko-męskie proporcje. Na oko: 1 kobitka na 20 Hindusów. Z tych 20-stu – 15-stu niższych ode mnie! Przynajmniej łysinę widać z góry i nie ma zaskoczenia, co do wieku delikwenta.

czwartek, 19 maja 2011

Indie - część czwarta


* W popularnym Domino Pizza do placka dostałam małe saszetki. Ucieszyłam się myśląc, że to keczup – było to oregano i chilli. Co kraj to obyczaj.
* Kupiłam gotowaną kolbę kukurydzy. Po wyjęciu z wody, sprzedawca wydłubał jedno ziarenko i dał mi, żebym spróbowała, czy już jest wystarczająco ugotowana (to się dopiero nazywa „customer care”)! Po mojej aprobacie położył kolbę na liściach kukurydzianych i wysmarował całą jakimiś przyprawami – była tak pikantna, że łzy ciekły… Na przyszłość muszę zareagować zanim mi zmarnuje jedzenie!


* Hindusi mają umiłowanie do lusterek i wszystkiego, co się świeci. Przypinają je do ubrań, torebek (za to, o ironio, usuwają lub składają w samochodach od strony pasażera). Ciekawostką jest jadalne sreberko wykorzystywane w wypiekach.
* Ostatni aerobik odbywał się przy dyskotekowej przeróbce Ghost Busters. Trudno było powstrzymać śmiech.
* Wykrywacze metalu i prześwietlacze torebek są ustawione przy wejściu do kina, centrum handlowego, itp. Dodatkowo wszędzie macają torebkę w poszukiwaniu nie wiem czego.
* W większości sklepów na głównych ulicach drzwi otwiera Ci portier/ochroniarz.
* Ponieważ jest tu mało monet w obiegu – reszta jest nieraz wydawana w cukierkach.
* W hinduskiej telewizji z każdego filmu wycinane/wyciszane są przekleństwa (i gwiazdkowane w napisach – na angielskich kanałach zazwyczaj są napisy pod filmami).
* Mamy w pobliżu campusu przyjaciela – jest nim ptak (niewiadomego gatunku), który codziennie pohukuje w ten sam sposób – taka tutejsza kukułka.
* Z racji ilości jednośladów na ulicach, przy wejściach do budynków na campusie można znaleźć specyficzne wieszaki na kaski. Oczywiście kaski są noszone przez co trzeciego motocyklistę, albo i rzadziej.


* Hindusi mają jakiś wewnętrzny radar w odnajdywaniu białych. Nie wiem jak to działa, ale jak już jakiś Hindus pozna Cię z imienia to spotykasz go w najmniej oczekiwanych miejscach… Ostatnio zagadał mnie jakiś koleś na siłowni – dwa dni później zawołał mnie po imieniu na korytarzu w pracy (tu jest chyba z 10 biurowców, każdy ma po 7-8 pięter!), przypadek? Wcześniej w OSHO poznałam innego, nie wiem jakim cudem spotkałam go później na ulicy… Koleżanka poznała Hindusa gdzieś w mieście – później jeszcze kilka razy go przypadkiem spotykała. 
* Dużym błędem jest również podanie Hindusowi jakichkolwiek namiarów na siebie (żeby się w końcu odczepił, bo raczej nie w celu podtrzymania znajomości). Błąd ten, raz popełniony, to niekończący się łańcuszek smsów czy maili (nie zniechęca ich brak odpowiedzi).
* W wielu miejscach miasta poustawiane są zabytkowe czołgi i inne elementy uzbrojenia. Ot takie ozdóbki a’la Rudy 102.
* Hindusi trzymają się za ręce i obejmują na ulicach – jakoś trudno mi z tym przejść do porządku dziennego.
* Tutejsza Coca-Cola nazywa się Thums Up i smakuje nieco inaczej niż normalna Coca-Cola, mimo iż jest produkowana przez ten sam koncern.
* Po miesiącu dowiedziałam się, że „Adzia-adzia” znaczy „Spoko, spoko” (a nie jak dotychczas myślałam „Ok.”). Tutejsze „Ok.” to „Barobar” – też fajnie.
* Nie ma tu kultury przepuszczania kobiet w drzwiach, ale pracuję nad tym.
* Lubują się w prażynkach wszelkiego rodzaju. Mnóstwo dań i przekąsek jest smażonych na głębokim tłuszczu, mimo to powiedziałabym, że jest to raczej szczupły naród.
* Na ulicy można kupić na wagę (a właściwie na kubeczki) różne prażone orzeszki, suszony groszek, cieciorkę. Po odmierzeniu porcji sprzedawca przesypuje produkt do rożka zrobionego z kawałka gazety. To się nazywa ekologia!
* „Wine shop” – słowo klucz na zdobycie alkoholu w mieście. Nawet rikszarze niemówiący po angielsku wiedzą o co chodzi.
* Większość ciężarówek poruszających się po mieście jest bardzo kolorowa, przez co niewątpliwie bardziej widoczna. Jeśli weźmiemy pod uwagę, że w prawie dżungli, zwanym również indyjskim prawem drogowym, pierwszeństwo ma większy, to rzeczywiście dobrze, żeby był widoczny.


* W bardzo wielu miejscach ustawione są budki do uiszczanie opłat drogowych. Nie są to duże pieniądza 15 – 30 Rs, pozostaje tylko pytanie, za co się płaci?

wtorek, 17 maja 2011

Cennik


Dla zainteresowanych przygotowałam mały cennik różnych produktów (w Rupiach 100Rs ~ 6,5 PLN). 
Jeśli chcielibyście żebym sprawdziła inne produkty to napiszcie w komentarzach.

Owoce
- papaja – 19 Rs/kg
- mango – 24 Rs
- ananas – 27 Rs
- arbuz – 13 Rs/kg
- pomarańcze – 99 Rs/kg
- granat – 142 Rs/kg
- jabłka – 117 Rs/kg
- chickoo – 55 Rs/kg
- talerz owoców – 22 Rs

Warzywa
- papryka zielona – 18 Rs/kg
- ogórek – 13 Rs/kg
- pomidor – 7 Rs/kg
- rzodkiew – 9 Rs/szt
- kolba kukurydzy gotowana – 10 Rs
- obrany ogórek z masalą na ulicy 10 Rs
Napoje
- piwo – 100-200 Rs
- soczek liczi 200ml – 15 Rs
- puszka coli (0.3l) – 20 Rs
- butelka coli (0.6) – 25 Rs
- woda 1l – 20Rs
- sok z buraków (0.2) – 20 Rs

Nabiał
- mleko w kartonie 1l – 50 Rs
- jogurt Danone 100g – 15 Rs
- jogurt Danone 400g – 32 Rs
- tofu 200g – 32 Rs

Inne
- ariel (1kg) – 167 Rs
- chusteczki wyciągane 200szt – 75 Rs
- fistaszki – 34 Rs/kg
- płatki śniadaniowe Kellogs 275g – 100 Rs
- obiad w kantynie 30-60 Rs
- autobus do centrum – 18 Rs
- riksza do centrum – 300-400 Rs
- bilet do kina – 140 Rs
- mała paczka chipsów – 10 Rs
- drink w HRC – 280-380 Rs
- Cobb Salad  HRC – 290 Rs
- BBQ Bacon Cheseburger HRC – 335 Rs
- pokój 2 osobowy w hotelu  (raczej niski standard) – 495 Rs
- opłata za wejście na atrakcje turystyczne  – 100-250 Rs
- opłata za wynajęcie autokaru 18 Rs/km (nie mniej niż 300km dziennie) + 150 Rs opłata kierowcy/dzień




 

poniedziałek, 16 maja 2011

Krater, Fort i Taj Mahal dla ubogich


W miniony weekend wybraliśmy się w poszukiwaniu przygód do Aurangabadu (jakieś 250km na północny-wschód od Pune). Wyjechaliśmy jak zwykle o 4 nad ranem i już po 5 godzinach byliśmy na miejscu. Zaczęliśmy od znalezienia lokum na noc. Podążając za sugestiami „Lonely Planet” trafiliśmy do Shree Maya Hotel. Moim skromnym zdaniem wykorzystanie określenia „hotel” to lekkie nadużycie, ale przynajmniej niedrogo było: 2 osobowy pokój (bez klimy, ale z wentylatorem pod sufitem) – 495 Rs. (32 PLN). Pierwsza próba zameldowania zakończyła się niepowodzeniem, bo potrzebne były paszporty, a nie wszyscy wzięli. Dotychczas nigdzie nie było to wymagane, ale podobno jest to niezbędne w tym konkretnym miasteczku (a właściwie mieście: powierzchnia 196 km kw, czyli połowa Warszawy, ludność 1.4 mln - niewiele mniej niż Warszawa, która ma 1.7 mln). Dzięki uprzejmości recepcjonisty z Infosysu, który przesłał nam skany naszych dokumentów mogliśmy wynająć pokoje. Zostawiliśmy bagaż, zjedliśmy śniadanie i wyruszyliśmy w dalszą trasę.



 
Na sobotę mieliśmy zaplanowane Lonar Lake. Ucieszona, że w końcu popływam, zabrałam kostium i cierpliwie zniosłam kolejne 4h w busiku. Dopiero na miejscu doczytałam, że całe to miejsce to tak naprawdę 3-ci największy krater na świecie (średnica 1.8km), który powstał 50 tys. lat temu od uderzenia meteorytu. A obiecane jeziorko to taka kałuża utworzona z wody spływającej przez lata z okolicznych strumieni i jak to kałuża, do najczystszych nie należała… Organoleptycznie dało się to wyczuć z daleka, a potwierdzić przypuszczenia można było po zejściu w głąb krateru. Woda była wręcz gęsta i śmierdziała jak ściek! Wyczytałam, że PH tej wody wynosi 10.7! (Bałtyk ok. 8). Rozsądek podpowiedział, że kąpiel mogłaby się skończyć kosztownym leczeniem dermatologicznym, więc odpuściłam. Zadowoliłam się spacerem dookoła jeziorka i zwiedzaniem niewielkich świątyń postawionych przez tubylców. Z jednej z nich wydobywał się dziwny dźwięk. Po wejściu okazało się, że była ona zamieszkała przez setki nietoperzy! Wrażenie niesamowite. 


Wspinaczka na zewnątrz krateru pozbawiła nas resztek sił, więc udaliśmy się do knajpki, położonej na lekkim wzniesieniu. Rozciągał się z niej malowniczy widok. Zamówiliśmy indyjskie papki na kolacje, a w międzyczasie piliśmy piwo spod lady w specjalnie dla nas zorganizowanym kąciku „za winklem”. I tu nowe odkrycie: Khajuraho (Alcoholic strength exceeding 8.75%).



Po kolacji wróciliśmy do hotelu by docenić, jakim komfortem są klimatyzowane pokoje, w których mieszkamy na co dzień w Campusie…

Niedzielny plan był bardzo napięty. Zaczęliśmy od Fort Daulatabad. Powstał w XIIw. ma 7 linii obrony, mnóstwo podziemnych przejść (podobno aż 70km) i długie schody na sam szczyt, zdobywanie których utrudniał blisko 40 stopniowy upał. Ale, nie takie rzeczy się robiło… wierzchołek zaliczony. Na górze można było nabyć kubeczek wody (tutaj również miały wykorzystanie metalowe kubki wielorazowego użytku), a że upał straszny – ciężko było sobie odmówić. Nieoczekiwanie nabyłam umiejętność picia „z powietrza” – czyli tak by nie dotykać ustami brzegu kubka. Jak to mówią potrzeba matką wynalazku (a mokra koszulka wyschła błyskawicznie).


Fort Daulatabad jest również atrakcją turystyczną dla Hindusów, stąd było całkiem tłoczno. Okazało się, że dla Hindusa jest tylko jedna rzecz fajniejsza niż zdjęcie z wakacji. Jest to zdjęcie z wakacji w towarzystwie „białego”… I się zaczęło. Nigdy w życiu nie miałam zrobionych tylu zdjęć. „Ju, mi, foto, ok.?” I tak z 2 godzinnego zwiedzania fortu, jakieś 30% czasu pozowałam do zdjęć!



Przed dalszą podróżą poszliśmy na stragany po coś orzeźwiającego. Napiłam się skoku z ananasa z lodem trzymanym w bryle w lnianym worku, rozłupywanym śrubokrętem i nakładanym ręką do kubeczka… Ale co tam, złego diabli nie biorą. Kupiłam też na targu moje ulubione, świeże figi zajadałam się nimi zanim jeszcze odeszłam od stoiska. Mniam! 

Następnie pojechaliśmy do Ellora Caves (wstęp 250Rs dla obcokrajowców, 10Rs dla Hindusów – to się nazywa sprawiedliwość społeczna!). Wspomniane jaskinie to 34 świątynie wykute w bazaltowej skale. Zaczęliśmy od największej, weszliśmy do kilku mniejszych i mieliśmy dość. Poszliśmy ochłodzić się kawałkiem arbuza i ogórkiem (na straganie sprzedawali obrane ogórki przyprószone solą z masalą). W międzyczasie dopadło nas kilku handlarzy. I tu kolejna lekcja. Nie wolno okazać im nawet krzty zainteresowania, bo nie dadzą Ci spokoju. Finał był taki, że każdy z nas wylądował z jakimś kamiennym słonikiem czy inną niekoniecznie potrzebną pierdołą. Na tym się nie skończyło, sprzedawcy tak nas polubili, że zaczęli nam rozdawać swój towar. Ja dostałam dwie stare monety i breloczek. Nie ma tego złego. 



Na koniec dnia pojechaliśmy zobaczyć Bibi Ka Maqbara czyli Taj Mahal dla ubogich. Budowla wzorowana na prawdziwym Taj Mahal, która miała być rywalem oryginału, ale jak to zwykle bywa zabrakło budżetu. Jak dla mnie – nic specjalnego. Weszliśmy, daliśmy się obfotografować i wyszliśmy umordowani całym dniem. Podsumowując weekend bardzo udany, ale bycie modelką to ciężka praca… 




piątek, 13 maja 2011

I wanna rock n' roll all night and party every day – KISS

Ostatnie czwartkowe wyjście do HRC obfitowało w przygody. Zaczęłyśmy od złapania stopa do miasta (wiem, wiem, że niby nie do końca bezpieczne, ale zatrzymujemy auta wyłącznie za bramą Infosysu – czyli można powiedzieć, że zabrałyśmy się z kolegą z pracy – jednym z 18stu tysięcy…). Koleś okazał się być wyjątkowo normalny, jak na Hindusa. Dowiedziałyśmy się wielu ciekawych rzeczy. Na przykład, że Pune jest miastem z największą ilością motocykli i największą ilością wypadków w całych Indiach, a on przez spowodowanie jednego z nich, w którym niemal zginął, ma zakaz jeżdżenia motorem (od razu poczułyśmy się lepiej…). Według niego jest tylko jedna zasada na drogach w Indiach: Save Yourself. Powiedział też, że jego rodzice mieszkają w Kenii i że Zanzibar (ulubione miejsce włoskiej mafii) jest droższy od Goa (upatrzonej przez mafie rosyjską – co by wyjaśniało dlaczego wszyscy na Goa się pytali czy jestem Rosjanką?). Dowiedziałyśmy się, kiedy i gdzie w Pune są Ladies nights – czyli panie piją za darmo oraz jak to przemycał alko na teren campusu w butelce po szamponie (czyżby rodak?). Po dojechaniu do centrum, nasz nowy kolega załatwił nam riksze, która miała nas zabrać do HRC, utargował cenę i upewnił się, że rikszarz wie gdzie ma nas zawieźć, prawdziwy dżentelmen.

Przed koncertem oczywiście zjedliśmy wyśmienitą kolacje. Polecam kolejną pozycje z hardrockowego menu: Honey-Citrus Grilled Chicken Salad (sałatka z grillowanym kurczakiem, ze świeżą pomarańczą, żurawiną i orzechami w miodowo-pomarańczowym dressingu). Niebo w gębie!

Jak co czwartek w HRC była muzyka na żywo – tym razem Rock Covers by Kickstart Freedom. Pierwszy raz widziałam iście hinduską kapelę rockową. Długie, rozpuszczone włosy, którymi chłopaki rzucali na boki, bieganie po barze z gitarą i wylewanie sobie wody na głowę w trakcie koncertu… Takie rzeczy tylko w Pune! Grali takie szlagiery jak „Knockin' on the heavens door” czy „Another brick in the wall” w nieco alternatywnym wydaniu, ale i tak mi się podobało. Po koncercie zostałyśmy z koleżanką zaproszone na nietypowego shota. Otóż była to płonąca anyżówka (czy coś takiego). Wygląda to tak, że barman staje na barze i podpala alkohol w szklance, a klient opiera się o bar, odchyla głowę i pozwala sobie ten płonący płyn wlać do gardła. Ciekawe doświadczenie – kolejne z wielu... 

Kickstart Freedom


W drodze powrotnej pobiliśmy rekord ilości osób w rikszy: 6 + kierowca! Jest to nielegalne i możne dostać 5000-10000Rs kary, więc nie każdy się zgadza, ale ponieważ pod knajpą czekał mój przyjaciel (dla którego jestem tą „almost bold girl”) to nas zabrał. Jak zwykle mieliśmy turbo doładowanie i pędziliśmy przez miasto z niewiarygodną, jak na rikszę, prędkością. Przed jednym ze skrzyżowań spanikowany kierowca zaczął coś krzyczeć i kazał połowie osób wysiadać. Okazało się, że zauważył policje. Za skrzyżowaniem znowu zgarnął wszystkich. (Przygoda, przygoda, każdej chwili szkoda, lalala). Podczas tej samej podróży zostaliśmy poproszeni o przepychanie ciężarówki, która utknęła pod wiaduktem. Podróże rikszą to nasz nowy ulubiony sport ekstremalny!



czwartek, 12 maja 2011

Wkurza mnie, że...

Czasami mam też gorsze dni, kiedy moja chęć poznawania Indii jest bliska zeru… Wtedy wkurza mnie mnóstwo rzeczy:

Że nie rozumiem, co gada pan od jogi, koleś ze sklepu czy ekspedientka w Domino Pizza.

Że wszyscy hindusi na campusie wyglądają podobnie, jak takie laleczki – czarne włosy, ciemna karnacja, koszula z długim rękawem podwinięta do łokcia, spodnie garniturowe i lakierki. Obowiązkowo sygnet na palcu i zapuszczony jeden paznokieć (fuj!).

Że jest gorąco!

Że omija mnie sezon na konwalie, niezapominajki i bez (najgorsze, że na następny będę musiała czekać rok!).

Że nie mam tu lasu, w którym mogłabym pobiegać a do tego omija mnie mnóstwo zawodów, w których chciałam wystartować...

Że nie mogę zaplanować wakacji, bo tutaj nic nie wiadomo.

Że Hindusi kłamią w żywe oczy. Mówią, że coś zrobią nie mając najmniejszego zamiaru dotrzymać słowa.

Że ominą mnie 3 urodziny Urszulki – mojej siostrzenicy.

Że szkolenie jest zorganizowane wg standardów indyjskich a nie europejskich, więc jego merytoryczność pozostawia wiele do życzenia!

Że Hindusi pracujący w usługach ruszają się jak muchy w smole!

Że w rowerach dostępnych do poruszania się po campusie odpadają pedały i krzywią się siodełka

Że nie można się opalać na terenie campusu i nie można ubierać się inaczej niż biznesowo przed 17. Szorty i koszulka na ramiączka to już jak chodzenie półnago, za co dostaje się „paszkwila” (czyli reprymendę).

Że wszyscy się gapią! (Szczerze współczuje osobom z tzw. „życia publicznego”…)

A poza tym:

Indyjskie jedzenie – chcę młodych ziemniaczków z jajkiem sadzonym, koperkiem i kefirem! Albo schaba!

Wieloznaczność nazw (Russian salad: ananas w majonezie z marchewka, Americana – jakieś zielsko, Mutton – czasem baranina czasem jagnięcina).

Fajnie jest mieć zaścielone łóżko, ale mam już dość codziennego wyciągania brzegów kołdry spod materaca… Tak samo z ręcznikiem, który ja chcę mieć w pobliżu zlewu a pokojówka z uporem maniaka odwiesza mi go na wieszak!

A tak w ogóle to już nie lubię piosenki „Jay ho”…

Asia idziesz z nami do kina na Boolywood? – Oszalałaś, to już wole SAP’a*

*G’woli przypomnienia przyjechałam do Indii na szkolenie z SAPa (dla niewtajemniczonych – SAP to takie rozwiązania informatyczne, które obsługują całość lub wybrane procesy w wielu firmach).

W ramach poznawania kraju i jego kultury poszłam z koleżankami do tutejszego kina. Wybrałyśmy film produkcji indyjskiej – łatwy, miły i przyjemny (przynajmniej taki był trailer). Na początku seansu w kinie został puszczony krotki filmik z hymnem Indii i podziękowaniem hinduskim żołnierzom za wsparcie. Ciekawa promocja armii, zwłaszcza w połączeniu z tematyką filmu. Okazało się, że trafiłyśmy na hinduską Hannah Montana (amerykański sitcom dla młodzieży). Film o nieszczęśliwie zakochanej nastolatce mszczącej się na chłopaku za złamanie serca. Ubaw po pachy! Zwłaszcza, że film był po hindusku i nie było napisów… Cóż, nawet bez zrozumienia dialogów fabuła pozwoliła za sobą nadążać…

Spotkałyśmy się oczywiście z entuzjastycznym przyjęciem niektórych scen brawami, ale daleko było temu do szaleństwa na prawdziwych boolywoodzkich produkcjach z tańcami i śpiewami.

Tak czy inaczej była to dla mnie przygoda z serii "one-off"



poniedziałek, 9 maja 2011

Indie - część trzecia

* Jak wiadomo Indiom jeszcze daleko, do tzw. zachodu, więc często zdarzają się zaniki prądu, czy to w hotelu czy na koncercie w pubie… Ostatnio wracałam z biegania w kompletnych ciemnościach (schodami na 13 piętro), światełkiem z wyświetlacza MP3 podświetlałam numery pokojów, żeby odnaleźć swój, a później zafundowałam sobie prysznic unplugged – miałam wrażenie, że zza zasłonki wyskoczy zaraz jakiś zbój z nożem (chyba się za dużo filmów naoglądałam?).
* Zaskoczyło nas wszechobecne Xerox w mieście. Okazuje się, że w całym tym zacofaniu Indii kserować można wszędzie, wszystko i o każdej porze!



* Jak się spytasz Hindusa, co robi wieczorem to usłyszysz np. idę wypłacić pieniądze, wybieram się po mango… I już. Dla nich podejście do bankomatu jest na tyle absorbującym zajęciem, że nic więcej nie planują do zrobienia. Taki oto wolny styl bycia.

* Ostatnio otwierając okno w pokoj
u przywitałam małą białą jaszczureczkę! Jak ona wlazła na 13 piętro??? Rozumiem nietoperz (który odwiedził pokój kolegi) ale płaz? Kaskader czy co? Jaszczureczka również spadła mi centralnie na twarz jak robiłam brzuszki na hotelowym aerobiku - chyba się przyzwyczaję do obecności tych małych hultajów.
* Poszłyśmy z koleżankami na basen w sobotni, gorący dzień. W momencie wejścia do wody, ni stąd ni z owąd wszyscy obecni w basenie panowie zaczęli zakładać okularki i pływać pod wodą… Bez komentarza.
* W Polsce do rachunku nieraz dołączana jest miętówka lub guma do żucia. W Indiach po zjedzeniu posiłku w knajpie dostaje się talerz z tzw. mouth refresher – ziarenka anyżu, cukier i wykałaczki.


* Wkręciłam się w jogę. Chodzę prawie codziennie! Powoli zaczynam ogarniać tekst na powitanie słońca (Surjanamaskar) - zbiór dwunastu pozycji ciała wraz odpowiadającymi im technikami medytacji, wykonywany tradycyjnie o wschodzie słońca w tradycjach hinduizmu jak również, jako ćwiczenie w hatha jodze. Idzie to tak:


* Straciłam już nadzieję, że trafie na rikszarza mówiącego po angielsku, więc już się nawet nie wysilam i gadam z nimi po polsku. Póki, co – zawsze dojeżdżam tam gdzie chce.
* Z cyklu – sporty ekstremalne – wybraliśmy się na paralotnie do ośrodka Fly Nirvana http://www.flynirvana.com/tandem-paragliding.html (zachęcająca nazwa, nie?). Oczywiście umawianie się z Hindusami nie należy do łatwych, ale jakoś się udało. Na miejscu okazało się niestety, że pogoda nie sprzyja lataniu i jeśli się wiatr uspokoi to może kilka osób poleci, ale na pewno nie wszyscy zainteresowani. Nie łatwo było się dogadać, kto będzie w grupie szczęśliwców, ale w końcu osiągnęliśmy porozumienie. Mi się udało. Moje wrażenia? Zasadniczo samo latanie w tandemie jest dość nudne. Ktoś za Ciebie myśli i robi, a ty masz tylko cieszyć się widokami. Właściwie to gdyby nie wiatr we włosach i uścisk ud instruktora na moich biodrach (!!!) to czułabym się jakbym siedziała w samolocie i wyglądała przez okno. Po krótkiej chwili miałam już dość widoków i niewiele myśląc spytałam „Can we do some acrobatics?”. I tu zaczęła się zabawa! Robienie spirali w dół jest lepsze niż każdy rollercoaster! Jednocześnie jest to jedyny moment, jaki potrafię sobie wyobrazić, w którym krzyczy się „give me more!” do Hindusa.


* Słyszałam bardzo wiele opowieści na temat podróżowania pociągiem w Indiach. Jak to ja, bardzo chciałam się przejechać… już nie chce. Tej przygody zasmakowały koleżanki i już się wyleczyłam z próbowania tutejszych kolei. Co mnie przekonało, że nie warto?

o Po pierwsze wsiadanie/wysiadanie z pociągu odbywa się w biegu. Nikt tu nie czeka, aż się pociąg zatrzyma. Ciekawe ile osób rocznie ginie na szynach?

o Po drugie, wszechobecny zapach kupy…

o Po trzecie, tłok większy niż w pociągu na Przystanek Woodstock (kto jechał ten wie). Znajoma podróżowała siedząc na półce bagażowej.

Uwzględniając powyższe zrezygnuje z tej przyjemności.
* Autobusy hinduskie mają bardzo ciekawą konstrukcję. Otóż na wysokości głowy przebiega metalowa rurka wzdłuż okien. Pojęcie „bezpieczeństwa podróżujących” nie istnieje. Drugim ciekawym rozwiązaniem jest klimatyzacja kierowcy. Zdjęcia poniżej.


* Krowy są tu święte. Ale to już chyba wszyscy wiedzą. Spotyka się je na ulicach, w centrum miast i ogólnie wszystko im wolno. Krowy w Indiach robią pracę koni. Są zaprzęgane do wozów, wykorzystywane do orki. Ciekawostką są suszone krowie placki, równiutko poukładane pod domami… Jeszcze nie doszłam do tego, po co (ale właściwie to nie wiem czy chce wiedzieć).



* Konie pasące się na polu, których widziałam tu niewiele, maja spętane kopyta kawałkiem sznurka pozwalającym tylko na wolny chód konia. Tym samym koń nie ucieknie z nieogrodzonego terenu. Przykry widok.
* Na stopa można złapać motor, traktor i wóz z sianem.
* W niedziele hindusi noszą białe stroje. Przynajmniej białe na pierwszy rzut oka, bo w tym kurzu szybko rzeczy szarzeją.
* Ogólnie zauważyłam duże zaufanie społeczne. Inaczej niż w naszym pięknym kraju…

o W kantynie kasjerzy trzymają pieniądze w pudełkach na ladzie i nie zwracają na nie uwagi odchodząc na chwile, żeby coś podać.

o W damskiej łazience panie zostawiają torebki na szafkach przed toaletą, niepilnowane.

o Nawet w budce z żarciem najpierw się je, a na końcu płaci.

* Jadłam fistaszki prosto z ziemi i nerkowca wprost z drzewa! Wierzcie mi, smakują zdecydowanie inaczej, niż to, co znamy ze sklepu.

o Fistaszki: łupinka jest upaprana ziemią, sam orzeszek jest w różowiutkiej skórce i jest całkiem soczysty. Pyszności!

o Nerkowiec – prawdziwy cudak! To jest jabłko i orzech w jednym! Obie części jadalne, choć dostanie się do orzeszka wymagało ode mnie nieco kreatywności. Poradziłam sobie używając dwóch kamieni. Wyłuskałam orzeszka z fasolowatej skorupki i skonsumowałam. Był soczysty i dosyć gorzki. Chwile później zaczęłam odczuwać pieczenie na części wargi. Ups, pomyślałam, z nadzieją, że nie zjadłam właśnie czegoś trującego… Posmarowałam balsamem do ust i czekałam. Objawy się nie nasilały, a do przyjazdu do hotelu w ogóle przestało piec.

Co się okazało – otóż skorupka orzechów nerkowca zawiera znaczne ilości ciemnego olejku eterycznego, który ma bardzo silne właściwości parzące (szkoda, że nie wiedziałam tego zanim zaczęłam wojować z tymi kamieniami). Ze skorupek orzechów nerkowca wytłacza się bardzo cenny olej. Ma on zastosowanie w przemyśle do wyrobu politury, lakierów, farb, kleju, kwasoodpornego cementu, natłuszczania sieci rybackich, do sporządzania środków odkażających, insektycydów, preparatów antyseptycznych, barwników, kitów wodoszczelnych i innych. Dżizas, k@rwa, ja pier…ole, dobrze, że tylko musnęłam usta tym olejkiem – mam nauczkę…