W miniony weekend wybraliśmy się w poszukiwaniu przygód do Aurangabadu (jakieś 250km na północny-wschód od Pune). Wyjechaliśmy jak zwykle o 4 nad ranem i już po 5 godzinach byliśmy na miejscu. Zaczęliśmy od znalezienia lokum na noc. Podążając za sugestiami „Lonely Planet” trafiliśmy do Shree Maya Hotel. Moim skromnym zdaniem wykorzystanie określenia „hotel” to lekkie nadużycie, ale przynajmniej niedrogo było: 2 osobowy pokój (bez klimy, ale z wentylatorem pod sufitem) – 495 Rs. (32 PLN). Pierwsza próba zameldowania zakończyła się niepowodzeniem, bo potrzebne były paszporty, a nie wszyscy wzięli. Dotychczas nigdzie nie było to wymagane, ale podobno jest to niezbędne w tym konkretnym miasteczku (a właściwie mieście: powierzchnia 196 km kw, czyli połowa Warszawy, ludność 1.4 mln - niewiele mniej niż Warszawa, która ma 1.7 mln). Dzięki uprzejmości recepcjonisty z Infosysu, który przesłał nam skany naszych dokumentów mogliśmy wynająć pokoje. Zostawiliśmy bagaż, zjedliśmy śniadanie i wyruszyliśmy w dalszą trasę.
Na sobotę mieliśmy zaplanowane Lonar Lake. Ucieszona, że w końcu popływam, zabrałam kostium i cierpliwie zniosłam kolejne 4h w busiku. Dopiero na miejscu doczytałam, że całe to miejsce to tak naprawdę 3-ci największy krater na świecie (średnica 1.8km), który powstał 50 tys. lat temu od uderzenia meteorytu. A obiecane jeziorko to taka kałuża utworzona z wody spływającej przez lata z okolicznych strumieni i jak to kałuża, do najczystszych nie należała… Organoleptycznie dało się to wyczuć z daleka, a potwierdzić przypuszczenia można było po zejściu w głąb krateru. Woda była wręcz gęsta i śmierdziała jak ściek! Wyczytałam, że PH tej wody wynosi 10.7! (Bałtyk ok. 8). Rozsądek podpowiedział, że kąpiel mogłaby się skończyć kosztownym leczeniem dermatologicznym, więc odpuściłam. Zadowoliłam się spacerem dookoła jeziorka i zwiedzaniem niewielkich świątyń postawionych przez tubylców. Z jednej z nich wydobywał się dziwny dźwięk. Po wejściu okazało się, że była ona zamieszkała przez setki nietoperzy! Wrażenie niesamowite.
Wspinaczka na zewnątrz krateru pozbawiła nas resztek sił, więc udaliśmy się do knajpki, położonej na lekkim wzniesieniu. Rozciągał się z niej malowniczy widok. Zamówiliśmy indyjskie papki na kolacje, a w międzyczasie piliśmy piwo spod lady w specjalnie dla nas zorganizowanym kąciku „za winklem”. I tu nowe odkrycie: Khajuraho (Alcoholic strength exceeding 8.75%).
Po kolacji wróciliśmy do hotelu by docenić, jakim komfortem są klimatyzowane pokoje, w których mieszkamy na co dzień w Campusie…
Niedzielny plan był bardzo napięty. Zaczęliśmy od Fort Daulatabad. Powstał w XIIw. ma 7 linii obrony, mnóstwo podziemnych przejść (podobno aż 70km) i długie schody na sam szczyt, zdobywanie których utrudniał blisko 40 stopniowy upał. Ale, nie takie rzeczy się robiło… wierzchołek zaliczony. Na górze można było nabyć kubeczek wody (tutaj również miały wykorzystanie metalowe kubki wielorazowego użytku), a że upał straszny – ciężko było sobie odmówić. Nieoczekiwanie nabyłam umiejętność picia „z powietrza” – czyli tak by nie dotykać ustami brzegu kubka. Jak to mówią – potrzeba matką wynalazku (a mokra koszulka wyschła błyskawicznie).
Fort Daulatabad jest również atrakcją turystyczną dla Hindusów, stąd było całkiem tłoczno. Okazało się, że dla Hindusa jest tylko jedna rzecz fajniejsza niż zdjęcie z wakacji. Jest to zdjęcie z wakacji w towarzystwie „białego”… I się zaczęło. Nigdy w życiu nie miałam zrobionych tylu zdjęć. „Ju, mi, foto, ok.?” I tak z 2 godzinnego zwiedzania fortu, jakieś 30% czasu pozowałam do zdjęć!
Przed dalszą podróżą poszliśmy na stragany po coś orzeźwiającego. Napiłam się skoku z ananasa z lodem trzymanym w bryle w lnianym worku, rozłupywanym śrubokrętem i nakładanym ręką do kubeczka… Ale co tam, złego diabli nie biorą. Kupiłam też na targu moje ulubione, świeże figi – zajadałam się nimi zanim jeszcze odeszłam od stoiska. Mniam!
Następnie pojechaliśmy do Ellora Caves (wstęp 250Rs dla obcokrajowców, 10Rs dla Hindusów – to się nazywa sprawiedliwość społeczna!). Wspomniane jaskinie to 34 świątynie wykute w bazaltowej skale. Zaczęliśmy od największej, weszliśmy do kilku mniejszych i mieliśmy dość. Poszliśmy ochłodzić się kawałkiem arbuza i ogórkiem (na straganie sprzedawali obrane ogórki przyprószone solą z masalą). W międzyczasie dopadło nas kilku handlarzy. I tu kolejna lekcja. Nie wolno okazać im nawet krzty zainteresowania, bo nie dadzą Ci spokoju. Finał był taki, że każdy z nas wylądował z jakimś kamiennym słonikiem czy inną niekoniecznie potrzebną pierdołą. Na tym się nie skończyło, sprzedawcy tak nas polubili, że zaczęli nam rozdawać swój towar. Ja dostałam dwie stare monety i breloczek. Nie ma tego złego.
Na koniec dnia pojechaliśmy zobaczyć Bibi Ka Maqbara czyli Taj Mahal dla ubogich. Budowla wzorowana na prawdziwym Taj Mahal, która miała być rywalem oryginału, ale jak to zwykle bywa zabrakło budżetu. Jak dla mnie – nic specjalnego. Weszliśmy, daliśmy się obfotografować i wyszliśmy umordowani całym dniem. Podsumowując weekend bardzo udany, ale bycie modelką to ciężka praca…
Gosiu, jak masz jakieś etykietki z tych zajebiście brzmiących piw to się na nie pisze
OdpowiedzUsuńMarcjanek